wtorek, 30 grudnia 2008

Alkohol i kierowcy...

W Polsce alkohol krzyżuje się z kierowcami szczególnie dobrze w okolicach świąt oraz w dni imienin właścicieli popularnych imion. W Wigilię, w Boże Narodzenie, w Sylwestra, i w tym podobne dni ilość hektolitrów alkoholu krążących w organizmach kierowców jest zatrważająca. W USA alkohol może się krzyżować z kierowcami codziennie, bo limit alkoholu w organizmie kierowcy będącego mieszkańcem stanu Michigan może wynosić 0,8 promila (w Polsce do 0,2 promila).
Alkoholu, jak wszyscy wiemy, nie może legalnie w USA kupić ktoś, kto nie skończył 21 lat. Baa… na ostatnim rachunku z Wall-Mart przeczytałem „Jeśli klient wygląda na młodszego niż 40 lat, to poproś o dokument stwierdzający jego wiek”. Wolą zatem poprosić o dowód osobisty czy prawo jazdy 40 latka, albo nawet młodo wyglądającego 50 latka, niż mieliby nie poprosić o taki dokument 20 latka i złamać prawo sprzedając mu alkohol.
Czy to dobrze, czy źle- nie mi oceniać, bo 21 lat skończyłem… kilka lat temu;) Dziś kręciłem się przy lodówkach z piwem w Liquorowni pewnego Araba. Widział, że nie jestem Amerykaninem i pewnie nie za bardzo posiadam jakiś dokument stwierdzający mój wiek. Dodatkowo tachałem ze sobą wielkie pudełko z pizzą, więc piwko do niej by mi się na pewno przydało. Puścił do mnie oko, że pewnie by mi sprzedał to, co mnie interesuje, bo już wyglądam na pełnoletniego, ale nie chciało mi się wypróbowywać zalet mojego wyglądu, by się nie załamać, że już nie wyglądam na nastolatka;) Dla Araba utrata koncesji to mniejsze zagrożenie, niż utrata zysku ze sprzedaży mi piwa:) W końcu ma tyle dzieci, że sklep przepisze na któreś ze swoich dzieci i na nie otrzyma nową koncesję.
Głupie natomiast mi się wydaje to, że w samochodzie nie można przewozić otwartego alkoholu. Nawet w bagażniku! Wypijemy sobie np. na plaży lub przy ognisku pół butelki jakiegoś dobrego i drogiego trunku, i resztę albo musimy wylać, albo siedzieć do końca butelki – uważając, by nie przekroczyć 0,8 promila. Gdy w bagażniku naszego samochodu policjant znajdzie otwartą butelkę np. piwa – to złamaliśmy prawo i płacimy mandat, albo nawet możemy trafić do aresztu. Oczywiście policjant nie ma prawa bezpodstawnie przeszukać samochodu. Jak to zrobi bezpodstawnie, znaleziona otwarta butelka nie będzie dowodem. Ale podstawą zatrzymania i przeszukania może być np. nasze zygzakowanie na drodze, zataczanie się, czy problem z wyrecytowaniem alfabetu.
W ogóle w stanie Michigan można prowadzić auto z 0,8 promilową zawartością alkoholu we krwi. Nie wiem, jak policjant może to sprawdzić z tych ich śmiesznych testów trzeźwości, które polegają na przejściu wzdłuż linii prostej, podniesieniu jednej nogi do góry i policzeniu 101, 102, 103…, wyrecytowaniu alfabetu od A do Z i od Z do A, zamknięciu oczu i dotknięciu palcem do czubka nosa, itp. Gdy spowoduje się wypadek po pijanemu, idzie się do więzienia bez żadnych tam ceregieli, i do końca życia pozostaje we wszystkich naszych rejestrach i papierach to, że byliśmy DUI (Driving Under Influence czyli jazda po wypiciu alkoholu). Nawet księżniczka Paris Hilton poszła na kilka dni do aresztu za to, że n-ty raz złapano ją na jeździe po pijanemu. Gdy tylko prowadzi się po spożyciu i zostanie to stwierdzone, też można trafić do więzienia, albo, gdy nasz prawnik udowodni, że jesteśmy alkoholikami, płaci się mandat, ale nie traci prawa jazdy (w końcu alkoholizm to choroba, a chorych nie należy karać za to, że są „chorzy”). Jednak za recydywę czekają już inne sankcje. Gdy złapany kilka razy najeździe po pijanemu nie chce stracić „prawka”, musi poddać się takiej oto procedurze:
Co dany dzień tygodnia dzwoni się pod specjalny numer telefonu, gdzie „pacjentowi” przydzielany jest kolor. Np. od dziś przez tydzień naszym (pijaka) kryptonimem będzie – „zielony”. Codziennie rano i po południu dzwoni się pod ów numer i odsłuchuje automatycznego nagrania: Dziś kolor: niebieski, zielony i biały stawiają się na badanie trzeźwości. Tak więc, nigdy nie wiadomo, kiedy maszyna każe nam przyjechać i dać się „przedmuchać”. Ktoś, kto nie zastosuje się do tych zadań (bo np. nie ma telefonu;), a ciągle chce prowadzić auto – dostaje do domu kamerę i alkomat. Codziennie przed wyjechaniem z domu musi się zbadać przed okiem kamery i dane wędrują do ośrodka monitoringu. Ewentualnie można poprosić o założenie alkomatu w samochodzie. Alkomat taki uniemożliwia jazdę osobie nietrzeźwej nie pozwalając w ogóle włączyć silnika. Wszystko to (monitoring czy alkomat w samochodzie) jest oczywiście płatne z kieszeni „pacjenta” i to wcale nie mało. Ale że w USA bez samochodu żyć się nie da, a każdy obywatel (nawet alkoholik) ma prawo do posiadania prawa do kierowania samochodem, to tak właśnie pilnuje się notorycznych pijanych kierowców. Najbardziej zagorzali w swoim procederze dostają specjalną elektroniczną smycz, która pozwala im podróżować tylko na trasie praca – dom. Czy dom – szkoła ich dziecka. Pięknie, nie?;) NIE!
To, co przeraziło mnie po powrocie do Polski to to, że w każdym sklepie gówniarzeria wchodzi na stoisko monopolowe jak do siebie do domu, bierze z półek alkohol (od najtańszego piwa po najdroższe wódki), a kasjerka boi się zapytać czy aby owa osoba jest pełnoletnia. Niby nie sprzedają alkoholu nieletnim, ale nikt nie odważy się nieletniego wylegitymować. W USA muszę dać kasjerce moje prawo jazdy, by mogła ona z niego nabić na kasę moją datę urodzenia i dopiero kasa pozwoli jej sfinalizować transakcję. ZERO dosłownie ZERO odstępstw od procedury. A gdy np. ja jako nieletni pomagam nieść np. 24 puszkową zgrzewkę piwa mojej pełnoletniej koleżance, to kasjerka też ma prawo odmówić sprzedaży, bo nieletni dotykał tego alkoholu. Dziwne? Straszne? A może jednak alkoholizowanie się polskich 13-15 latków jest straszniejsze?
Kwestia tych 0,8 promila alkoholu we krwi odżyła w Ameryce tuż przed wakacjami. Może nie tyle w całych Stanach Zjednoczonych, co w stanie Michigan w którym to stanie ten limit jest tak wysoki. Jak wiadomo (nie tylko z filmów typu American Pie), amerykańscy uczniowie szkół średnich i wyższych uczelni zakończenie roku szkolnego zawsze czczą za pomocą imprez i alkoholu. Wielkie beczki piwa, wielkie półmiski ponczu, dziesiątki butelek wódki, itd, a to wszystko w kraju w którym alkohol legalnie można kupić i spożywać dopiero po ukończeniu 21 lat!;) W Polsce większość nieletnich przychodzi na takie imprezy pieszo, tudzież przywożą ich rodzice lub znajomi. W USA każdy nastolatek ma i prawo jazdy, i własny samochód, i przynajmniej kilkanaście mil do pokonania, więc jedzie i wraca z takiej imprezy najczęściej sam. Nieczęsto ginąc podczas powrotu w wypadkach spowodowanych przez samych siebie. Nie pomagały kampanie reklamowe w TV mówiące, że co roku przez wypadki drogowe nie wraca do domu 5 tysięcy nastolatków. Nie pomagały wraki aut ustawiane przy szkołach (tak jak w Polsce w miejscach „czarnych punktów” na drogach).
W pewnej szkole miały pomóc koszulki z napisami- „Nie jeżdżę po alkoholu”, „Nie świętuję końca roku szkolnego przy pomocy alkoholu”, itp. Akcja piękna i tak skuteczna, że już w pierwszy weekend jeden z koszulkonosicieli spowodował wypadek w którym zginął on sam czy też pomógł komuś innemu pożegnać się z życiem. Zatem uczniowie innej szkoły wkurzeni na tego typu hipokryzję zaczęli nosić koszulki „Pompuj do limitu – 08″. Rozpoczęło to wrzawę, że jawnie nawołują do picia, że należy ich zawiesić w prawach ucznia, nie dać świadectw ukończenia klasy, wyrzucić ze szkoły, poddać detoksykacji, albo od razu posłać na krzesło elektryczne, zanim kogokolwiek po pijanemu rozjadą. Tak właśnie działa Ameryka. Oni myślą, że to koszulki prowadzą samochody. Że jak ktoś ma na niej napisane, że nie pije, to jest trzeźwy, a jak pije do limitu, to ma pewnie z 0,799 promila. Gdy sprawa koszulek „Pump to the limit – 08″ trafiła do sądu, uczniowie wykpili się ze swojej „winy” tym, że są za tym, by tankować auto aż „po korek” bo paliwo w 2008 jest coraz droższe, a sądowi gówno do tego, w jakich koszulkach chodzą – wypadku żaden z nich nie spowodował.
Z koszulkami dla kierowców jest jeszcze jeden myk. Jako, że przy drogach często stoją policjanci i przez lornetki patrzą na kierowców (czy ci mają zapięte pasy bezpieczeństwa) nastolatkowie, którzy takich pasów zapinać nie lubią, kupują koszulki (zazwyczaj białe) na których mają nadrukowane czarne grube linie w takim kształcie, jaki kształt przybiera zapięty na torsie pas bezpieczeństwa. Ot, i już policjant nie dostrzeże tego, że szczyl jedzie bez pasów. Takie to młode, amerykańskie społeczeństwo sprytne;)
 


1. Jeśli wyglądasz na młodszego niż 27 lat, to powinieneś mieć ID, gdy podchodzisz z alkoholem do takiej samoobsługowej kasy w markecie. Oczywiście 17 latek może mieć 0,79 promila alkoholu i zgodnie z prawem prowadzić samochód (oczywiście lepiej żeby nie zdradzał, kto mu sprzedał/ kupił/ podał alkohol!).
2. Jak nie chcesz zapinać pasów, możesz kupić sobie taką koszulkę i wtedy policjant już nie dostrzeże, że nie zapiąłeś pasa i nie da Ci mandatu zgodnie z zasadą „Click it or ticket”.
3. Film propagujący trzeźwą jazdę. W Michigan możesz zatankować do 0,8 promila, ale jak wyrecytujesz poprawnie alfabet i zrobisz jaskółkę bez przewrotki, to Cię puszczą, bo inaczej Twojej trzeźwości badać nie mają prawa – dobre, nie?;)

poniedziałek, 3 listopada 2008

Wybory w USA...

W kraju tak głupim jak Ameryka, gdzie wśród obywateli jest ponad 27 milionów analfabetów, oraz 45 milionów analfabetów funkcjonalnych, oddanie głosu ”ludowi” i głosowanie na cokolwiek w ogóle robi się farsą. Przegłosowaliby np. własną eutanazję czy wypowiedzenie wojny atomowej amebom i pierwotniakom znalezionym na Marsie. A więc czym dopiero są wybory prezydenta, którego i tak nie wybiera się w wyborach powszechnych. Bo prezydenta w USA wybiera się mniej więcej tak:
W dniu głosowania wybiera się (teoretycznie), elektorów, tworzących Kolegium Elektorów. Jego członkowie są (dla większości wyborców) anonimowi. Elektorzy z każdego stanu zbierają się w połowie grudnia w siedzibie władz stanowych i tam oddają głosy. O sposobie doboru elektorów decyduje stanowa legislatura (a zatem wcale nie musieliby oni być wybierani w głosowaniu powszechnym – jednak amerykańska władza jest tak łaskawa, że daje ludziom powrzucać te karteczki do tych skrzyneczek, by myśleli, że mają jakikolwiek wpływ na cokolwiek co się w USA dzieje). System ten (liczba miejsc w kolegium zależy od liczby kongresmanów + 2 senatorów danego stanu) zakłada, że kandydat, który uzyskał choćby jeden głos przewagi w danym stanie uzyskuje cały pakiet jego głosów. System ten ma swoje wady, bo zdarza się czasem, że kandydat, który uzyskał mniejszość w głosowaniu powszechnym, uzyskuje przewagę w kolegium elektorskim i zostaje prezydentem. Tak właśnie wybrano największą polityczną zakałę XXI wieku – George Busha Juniora.
Tak więc czy te wybory w ogóle mają sens? System jest tak skomplikowany, by zawsze można było wybrać „swojego”. Tego głupszego, łatwiejszego do manipulacji. Taką marionetkę, którą wkłada się na 4lata do Białego Domu i który ma tylko latać AirForce One, popełniać gafy i robić głupie miny.
Głosować w niektórych stanach można przez tydzień. Można oddawać swój głos skreślając, robiąc dziurki specjalną maszyną, itd. Pewnie wkrótce będzie można przykładać palec lub dawać całusa wizerunkowi kandydata na karcie wyborczej lub ekranie komputera i już będzie – VOTE. W kraju w którym jest 9% analfabetów, już same litery na karcie wyborczej są taką trudnością, że gdyby trzecim kandydatem był Osama Bin Laden, to pewnie dostałby ok. 10-15% głosów. W końcu co za różnica. Osama, Obama, tylko ten McCain nie pasuje.
Gdy oglądałem spoty wyborcze kandydatów, to po prostu trafiała mnie ich głupota. Głupota spotów, głupota obietnic. Bo w spocie finansowanym przez sztab wyborczy Baracka Obamy obejrzymy przez 95% czasu reklamy – McCain’a. Usłyszymy, że McCain jest kolegą Busha, że popierał Busha w 90% głosowań i decyzji, że wyśle kolejnych „naszych chłopców” do Iraku, Afganistanu, Iranu, itd. Ale oczywiście sztab McCain’e nie pozostaje dłużny Demokratom i w spocie McCain’e jest tylko i wyłącznie Barack Obama i jego wady. A najgorsze co jest w tym wszystkim to to, że każdy spot każdego kandydata na dowolne stanowisko (gdzie prosty lud dokonuje wyboru) kończy się sakramentalnym. „I approve this message” (Aprobuję te słowa).
Oczywiście takimi samymi słowami kończy się reklama McCain’e, w której przez cały czas piętnował on to, że Barack podniesie podatki, że zgubi się w światowej polityce, że Barack wpuści terrorystów do Ameryki, itp. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że spot kończy się słowami McCain’e: „Wybierzcie mnie, a udowodnię Wam, że gdybyście wybrali Baracka to on by podniósł podatki”. No kurwa mać. DEBILE! Wybierz mnie, a pokażę Ci jak byłoby pod rządami tego, którego nie wybraliście. Pustka intelektualna rodem ze stajni Bushów.
Tak więc jutro czy pojutrze, czy kiedy to tam Ameryka „dokona wyboru”, proszę się nie dziwić, że wygrał… McCain. Z V-ce prezydentem w postaci V-ce miss Alaski, która wyda połowę budżetu państwa już nie na wojny, a na kosmetyki. Każdej Amerykance zafunduję krem do twarzy, a każdemu Amerykaninowi maść na hemoroidy – takie powinni mieć hasła wyborcze, bo Republikanie nic więcej Ameryce dać nie mogą. Aa… a jakby jednak pomyliło im się coś w głosowaniu, to Barack Obama zginie w pierwszym roku swojej kadencji – tak uważa większość białych Amerykanów (AMERYKANÓW, i to nawet bardzo dobrze wykształconych). To może rozpocząć wojnę domową. A który z nich (prezydentów) będzie lepszy dla Polski? Obydwaj nie potrafiliby znaleźć Polski na mapie, wymienić trzech sławnych Polaków, powiedzieć, czy jesteśmy w NATO czy w Układzie Warszawskim, więc jak te dwa pionki mogą mieć wpływ na Polskę? Nijak – polscy politycy tak samo będą bez wazeliny wchodzić między ciemne pośladki Baracka Obamy lub między 72letnie półdupki McCain’a.

Dear Ash, a masz może coś do powiedzenia w sprawie powyższej notki i wyborów w USA?
Laureaci Nobla z U.S.A.? Pokaż mi, ilu jest Amerykanów urodzonych w Stanach Zjednoczonych i zawsze tam żyjących, którzy otrzymali nagrodę Nobla. Nobliści jedynie pracują w USA. Są zatrudniani przez amerykańskie firmy, uczelnie, instytuty badawcze, bo amerykańskie instytucje tego typu mają po prostu pieniądze na badania i na późniejszą promocję „swoich” ludzi. Tak więc tacy naukowcy, późniejsi Nobliści, często przyjmują amerykańskie obywatelstwo, by było im łatwiej egzystować w U.S.A.
Najsilniejsza gospodarka? Amerykańska giełda w kilka dni straciła połowę swojej wartości – to nazywasz silną gospodarką? OK, rozumiem, że jest to strata wirtualna, spowodowana paniką maklerów i inwestorów, ale tak właśnie mniej więcej wygląda ich gospodarka – piękna i kwitnąca jest jedynie na papierze! Na słupkach i wykresach giełdowych. Rozkwit amerykańskiej gospodarki skończył się wraz ze zniesieniem niewolnictwa i z zakończeniem wyścigu z ZSRR o pierwszeństwo we wszystkim.
Taka potęga gospodarcza, a w ciągu 3lat nie potrafi odbudować Nowego Orleanu (miasta mniejszego od Rzeszowa czy Lublina). To nawet biedna Polska szybciej się podniosła po powodzi z 1997 roku.
Chiny mogą zeżreć amerykańską gospodarkę na śniadanie i nawet nie mieć po tym czkawki. Zrobią (zazwyczaj skopiują) wszystko 2x szybciej od Amerykanów i 2-3x taniej – tylko kto wtedy będzie kupował ten ich chłam po 0,99$?
Najmocniejsza armia? Pokaż mi chociaż jedną wojnę, którą Amerykanie wygrali? Może w Wietnamie? Może w Iraku? Afganistanie? ŻADNEJ! Tylko dopisują kolejne tabliczki z miejscami bitew na pomniku Iwo Jima w Washingtonie. I po co im taka armia? Byś mogła się nią pochwalić przede mną na moim blogu? Armia jest po to, by koncerny zbrojeniowe (Lockheed Martin, Boeing, General Dynamics, Northrop Grumman, Raytheon) zarabiały co roku miliardy dolarów na broni. Mieszkałem obok fabryki czołgów w Sterling Hgts. Obok zamknięta fabryka GM, działająca na 1/4 mocy produkcyjnej fabryka Forda, a w General Dynamics produkcja i naprawa czołgów Abrams pędzi pełną parą, 24godziny na dobę.
Kapitalizm w USA? Czy wydawanie przez rząd Stanów Zjednoczonych 700mld. dolarów z publicznych pieniędzy na ratowanie prywatnych banków Ty nazywasz kapitalizmem? Podobnie z 25mld. dolarów dla trzech potentatów motoryzacyjnych General Motors, Forda i Chryslera ma być kapitalistycznym „wolnym rynkiem”? To chyba kiepsko uważałaś na zajęciach z ekonomii.
Mam prawo krytykować USA jak mi się podoba. Stany Zjednoczone to nie jest jakaś nietykalna tybetańska krowa! Prawo do swobody wypowiedzi, więc także i krytyki daje mi pierwsza poprawka do konstytucji USA. A jak Ci się to nie podoba, to nie czytaj tego bloga. 90% inteligentnych Amerykanów NIE JEST DUMNA Z BYCIA AMERYKANINEM. Inteligentnych, a nie jedynie wykształconych w drogich uczelniach za pieniądze tatusiów milionerów, jak Bush junior. Slow down, girl, SLOW DOWN.

czwartek, 25 września 2008

Kryzys... w USA?

Widzę, że teraz Polska i cały świat patrzy ze strachem na USA, by przypadkiem nie zarazić się od Stanów Zjednoczonych tym całym kryzysem, jak jakimś strasznym, nieuleczalnym wirusem. W Polsce bida aż piszczy (to, że na ulicach widać 10x więcej limuzyn klasy średniej wyższej, niż jeździło ich jeszcze kilka lat temu nie świadczy o tym, że w Polsce jest dobrobyt i dostatek - przyp. dla Macieja i innych czepialskich), a wszyscy analitycy i politycy bardziej zajmują się sytuacją gospodarczo- ekonomiczną w USA, niż na własnej ziemi. Czemu tak? By za kilka miesięcy lub lat móc zgonić wszyskie ekonomiczne niepowodzenia na to, że tak jak „za komuny” Amerykanie zrzucali na nasze kartofle stonkę ziemniaczaną, tak teraz przysłali nam kryzys ekonomiczny…;) A jak zaczął się obecny kryzys w USA?
Oczywiście niemały w tym udział miała i ciągle jeszcze ma tania siła robocza z 1,2miliardowych Chin, 1miliardowyh Indii, i reszty krajów trzeciego świata. Z całego USA i z całego zachodniego świata zaczęto masowo przenosić fabryki do „Państwa Środka”, albo sprowadzać za bezcen gotowe produkty z owych krajów. Ale totalnym przyśpieszeniem kryzysu w USA była prawda o amerykańskiej gospodarce. Okazało się, że cała Ameryka, połowa firm, niemała część ich giełdy, to tak naprawdę jedna, wielka „bańka mydlana”. Firmy fałszowały raporty i księgi przychodów (tzw. kreatywna księgowość), by wykazywać zyski, ukrywać straty, tylko po to, by akcje ich firmy pięły się i pięły na giełdzie. Ceny akcji się pięły, prezesi co roku przyznawali sobie wielomilionowe premie za doskonałą kondycję spółki i wszystko było OK. Podobnie robiły i ciągle robią np. kampanie naftowe, które może nawet wielokrotnie zawyżają ilość ropy, która znajduje się w ich polach roponośnych.
Nikt przecież nie wejdzie im do dziury w ziemi i nie będzie obliczał pojemności złoża – dlatego teraz wszystkie Texaco, itp. mają akcje po tyle, po ile mają (ExxonMobil zarobił w ciągu roku „na czysto” 14miliardów dolarów – o 18% więcej, niż w rekordowym poprzednim roku). Teraz właśnie te kampanie mogą dyktować cenę paliwa na amerykańskim, więc i na światowym rynku, wcale nie rosnącą ze względu na wzrost cen ropy na giełdach światowych. Dziś 3$/galon, za dwa miesiące 4$, a za pół roku 5$ i nikt nie zmieni tego, co zechce wielki teksański sponsor Prezydenta Busha seniora, Busha juniora i pewnie połowy innych przeszłych i przyszłych prezydentów, gubernatorów, senatorów,
kongresmenów.
Bańka mydlana pękła, gdy wyszła na jaw kreatywna księgowość w Enronie – gigancie energetycznym zatrudniającym ponad 22 tysiące pracowników. Okazało się, że firma, która była jedną z większych notowanych na giełdzie, tak naprawdę jest bankrutem. Księgowa odpowiednio przesuwała straty między inwestycje, przekupione audyty tego nie wychwytywały i wszystko na papierze przez wiele lat wyglądało OK. Tysiące ludzi zostało bez pracy, bez funduszu emerytalnego, z niespłaconymi domami, samochodami. To był początek. Później okazało się, że nawet potentaty typu Microsoft to też wirtualne potęgi. Przecież to tak naprawdę tylko kilkaset komputerów w Dolinie Krzemowej i kilkaset mądrych mózgów programistów. Wystarczy, że ktoś wymyśliłby jakiś lepszy od Windows system operacyjny, tańszy lub nawet darmowy, a sądy na całym świecie nałożyłyby na Microsoft dziesiątki miliardów kar za praktyki monopolistyczne i… znów miliony ludzi traci miliardy wirtualnych, giełdowych dolarów. Działo się to wszystko w czasie, gdy swoje pazury zaczął pokazywać chiński Tygrys z jego 10% wzrostem gospodarczym i tak tanią siłą roboczą, że pracownicy w USA zaczęli tracić pracę, bo wiele komponentów i gotowych produktów przypływało do USA z Kraju Środka. Niedaleko mnie jest sklep w którym wszystko kosztuje 1dolara. Sklep jest wielkości naszych Tesco, Makro czy Carrefour i naprawdę jest wszystko po 1$. Nie mniej niż 98% rzeczy nosi naklejkę Made in China. A obok jest sklep, na którego froncie powiewa amerykańska flaga i widnieje napis: Buy American. Ale przecież Chiny nie chcą zarzynać największego rynku zbytu.
Abstrahując od kolejnego powodu upadku Stanów Zjednoczonych – Bilionów dolarów, które rząd USA wydał i codziennie jeszcze wydaje na wojnę w Iraku zamiast na stabilizację upadającej gospodarki. Przez kiepską sytuację i upadek wielu linii lotniczych po zamachach 9/11. Rząd USA wpompował w owe linie wiele miliardów USD, ale ludzie przestali na jakiś czas latać. Tanie auta, tanie paliwo, bardzo tanie lub wręcz darmowe autostrady, więc wystarczyło tylko wyjechać kilka lub kilkanaście godzin wcześniej i było się na miejscu tak samo dobrze, jak samolotem. A może nawet taniej i w bardziej dogodnych godzinach i z praktycznie nieograniczoną ilością bagażu jaki możemy ze sobą zabrać.
Później doszła trudna sytuacja wielu ubezpieczycieli, gdy trzeba było wypłacić miliardowe odszkodowania za zniszczenia spowodowane przez Catrinę itp. huragany. A do tego wszystkiego doszło załamanie na rynku nieruchomości. Przed kryzysem kredyt na mieszkanie w USA mógł dostać prawie każdy. Wystarczyło, że np. zbierało się puszki na ulicy i miało kwit ze skupu metali kolorowych, że to co miesiąc przynosi jakiś tam dochód. Bank zatem kredytował takiemu komuś dom lub mieszkanie dobrze wiedząc, że ktoś musi wpłacić np. 10-20% wartości mieszkania. Mieszkania ciągle drożały, więc bank miał „na dzień dobry” 20% wartości mieszkania, oraz rokroczny wzrost jego rynkowej wartości. Gdy delikwent przestawał spłacać raty, bez żadnych tam formalności wywalało go się na zbity pysk. Żadni tam leniwi komornicy, wielomiesięczne postępowania komornicze, odwołania, okresy ochronne na eksmisje, itp. Mijał ostateczny czas spłaty raty widniejący na ostatnim monicie w sprawie zadłużenia, pojawiał się „pan przeprowadzka na zbity pysk”.
Wysiedlono pierwszego niespłacającego swojego kredytu hipotecznego. Drugiego, dziesiątego, setnego, tysięcznego, milionowego… Banki były szczęśliwe, bo dostawały domy często spłacone już w niemałej części. Ale gdy spłacać je przestało ponad milion rodzin, wtedy zaczął się problem przewagi podaży nad popytem. Pustych mieszkań na sprzedaż było i jest coraz więcej, a ludzi, których na nie było i jest stać coraz mniej. Rynek mieszkań stanął, banki kredytujące budowę mieszkań lub ich zakup zaczęły tracić płynność finansową. Klienci banków zaczęli wpadać w panikę wycofując pieniądze i doprowadzając banki do upadku. I tak oto amerykański sen zamienił się w horror dla milionów ludzi na całym świecie, (bo w amerykański rynek nieruchomości inwestowali wszyscy wielcy tego świata). Kto śledzi WIG i ulokował na polskiej giełdzie papierów wartościowych swoje pieniądze, ten wie, czym między innymi była spowodowana ostatnia, ciągle trwająca korekta kursów.
Z racji recesji i spadku popytu na dobra produkowane w U.S.A. (Japończycy zaczęli przejmować coraz większą część rynku samochodowego, a Chińczycy zaczęli zalewać U.S.A. wszystkim, co tylko produkują) zaczęto zamykać lub przenosić do innych krajów fabryki samochodów, itp. A gdy załogi się buntowały przeciw masowym zwolnieniom, właściciele fabryk zgadzali się zachować zatrudnienie pod warunkiem zgody załogi na obniżenie o połowę płacy, i załogi zazwyczaj się godziły (z 28$/h na 14,25$ – to obecne (18 maja 2008) stawki i warunki wynegocjowane w jednej z fabryk samochodowych w Detroit).
Oczywiście to tylko przedłuża agonię danego oddziału wielkiego producenta samochodów. Zadłużenie Amerykanów w bankach jest tak wielkie, że banki nawet nie chcą „piskać”, by ktokolwiek w końcu zaczął to wszystko spłacać, by nie zacząć kolejnej zapaści – tym razem kredytów konsumenckich. Tu można ogłosić upadłość finansową osoby prywatnej. Czyli – gdy zaciska nam się na szyi pętla kredytowa, mówimy „PASS”, banki zabierają nam wszystko, co mamy, ale możemy wszystko zacząć od nowa. Wziąć na raty kolejne mieszkanie, samochód – pewnie tym razem nie tak duży i drogi dom, nie tak nowy i duży samochód, no i nie tak łatwo dostaniemy ten kredyt – ale kto wie, tu Amerykanin nie uczy się na błędach, bo nie jest Polakiem.
Obecnie kandydaci na prezydenta USA obiecują 5milionów miejsc „zielonej pracy”. Oznacza to pracę przy ekologicznej energii (fabryki elektrowni wiatrowych, farmy takich wiatraków, ekologiczne rolnictwo, biopaliwa, agro-turystyka, itp.).

Większość Amerykanów nie przyjmowało do wiadomości tego, 
co się dzieje z ich gospodarką i walutą do czasu, gdy Raper – 50cent w jednym ze swoich teledysków wiózł walizkę pełną 500Eurowych banknotów, zamiast 100Dolarówek. To naprawdę była wtedy wiadomość dnia we wszystkich amerykańskich serwisach informacyjnych i ekonomicznych. Ale póki Amerykanie nie wyjeżdżają masowo na wakacje za granicą (bo nie muszą – w Ameryce mają wszystko – i góry i doliny, i rzeki i jeziora, i pustynie i wieczne śniegi, i wszystkie zabytki świata skopiowane jak nie w Las Vegas, to w Disneylandach), póki nie czują tego, że za ich pensję zamienioną na obce waluty w innych krajach stać ich na niewiele, to naprawdę jeszcze nie wiedzą, jak zubożeli w globalnej gospodarce.
Kilka miesięcy temu w Belgii i w Holandii przez jakiś czas dolar taniał tak bardzo, że przestali go w ogóle wymieniać w bankach i kantorach. Teraz Amerykanie tylko powinni się modlić, by Chińczycy, (czyli ciągle wschodzący azjatycki tygrys) nie zarżnęli finansowo USA. Mają w swych dłoniach wszystkie do tego niezbędne narzędzia. Nie mieli w co inwestować miliardów dolarów, które generuje ich gospodarka, więc kupowali obligacje USA warte dzisiaj setki miliardów, biliony dolarów. Kilka razy tyle dolarów mają w gotówce, jako nadwyżka w bilansie handlowym. Wystarczy wszystko to wpompować z powrotem do USA i nastąpi ekonomiczny koniec ostatniego mocarstwa na Ziemi. Dlatego właśnie USA zawsze będzie popierał Chiny we wszystkim. Mordują Tybet? A niech mordują – pewnie Tybetańczycy to terroryści, więc należy im się śmierć.
  
1. Enron na sprzedaż. Akcje w kilka dni przecenione z 90$ do zaledwie kilku centów. Upadek tego przedsiębiorstwa w 2001 roku przewrócił amerykańską giełdę i sprowadził „do parteru” ceny akcji przedsiębiorstw nowoczesnych technologii.
2. Buy American! Patriotyzm ekonomiczny zaczął się w USA o wiele za późno…
3. Sklep, w którym jeszcze rok temu robiłem zakupy (min. cyfrową lustrzankę Canona, 2 kamery z HDD i 2laptopy) dzisiaj mogę sobie kupić w całości – pewnie za cenę niewiele wyższą, niż kawalerka w Warszawie.

Tę notkę, tak jak większość tego bloga pisałem w kwietniu 2008, gdy USA było dla mnie świeżością. Wystarczyło przyjechać, spojrzeć na ten cały „burdel” i obiektywnie lub subiektywnie stwierdzić, że wkrótce to się wszystko zawali. Tak więc czasem w swoim „czarnowidztwie” staję się niestety jasnowidzem…

piątek, 19 września 2008

Wróciłem do Polski...

Abstrahując na razie od powodów mojego powrotu do Polski, napiszę moje pierwsze wrażenia po powrocie.
Byłem w USA zaledwie 4 m-ce i 23 dni. Że wrócę do Polski było pewne, ale, że tak szybko, już nie. Bilet przebukowywałem kilka razy, by ostatecznie zdecydować się na bukowanie biletu na lot, który miał się odbyć za zaledwie kilkanaście godzin. To też nie ważne w tym wszystkim… Podobno tak nie można i się „nie da”, ale ja dałem radę…
Wystarczyło tylko wyjść z samolotu, by zacząć się… bać. By zauważyć absurdy polskiej rzeczywistości. Tak samo, jak w locie do USA, tak samo przy powrocie powitał mnie deszcz. Samolot zaparkował przy kołnierzu łączącym go z terminalem. Oczywiście otwarto także tylne drzwi, i podjechały schodki, by ludzie mieli okazję zmoknąć wychodząc po śliskich schodkach, idąc do autobusu, który dowiezie ich do terminala. Dlatego właśnie owymi drzwiami nikt nie wyszedł.
Od razu dała się też poznać polska „gościnność”. Celnik od razu powiedział, że nie jest informacją, na której taśmie z bagażami wyjadą bagaże z samolotu z Frankfurtu. Oczywiście można to powiedzieć ładnie: „Przepraszam, ale nie wiem, gdzie wyjadą pana pagażę.” Można i po polsku: „Nie wiem, tam jest tablica informacyjna”.
W Polsce także potrafi być coś nielogicznego – pasy numerowane w kolejności nie logicznej (rosnącej czy malejącej), a w takiej, w jakiej zostały dobudowane – a że te priorytetowe i pierwsze są na terminalu nr 2, tego już się nie dowiemy. A jak jesteśmy obcokrajowcami i nie władamy językiem polskim, to możemy od razu zacząć się bać.
Na szczęście celnicy w ogóle nie zainteresowali się lotem z Frankfurtu (ach, dziękujemy Ci Układzie z Schengen!) i przywiezione na polski obszar celny 2laptopy i 2kamery mogły tu wjechać bez cła. Bo kto mi uwierzy, że w USA każdy ma po 2-3 komputery, po przynajmniej jednym samochodzie, itd.
Ledwie tylko rozstąpiły się drzwi za którymi znajdowała się POLSKA, od razu przystąpił do mnie pierwszy „łowca jeleni” zwany tutaj taksówkarzem. Za podwiezienie mnie pod Pałac Kultury i Nauki weźmie „tylko” 70 zł. A że szybko się zorientował, że sam jest większym jeleniem ode mnie, znalazł kolegę, który zrobi to za 50 zł. Aż strach być w Polsce obcokrajowcem. Ciekawe, gdybym zapytał po angielsku, ile kosztować mnie będzie droga pod PKiN, to ilukrotnie wzrosłaby suma? Ostatecznie pojechałem za 35 zł.
Pod PKiN musiałem złapać BUS-a do mojego miasta. Oczywiście kierowca już na dzień dobry powiedział, że mi bagaży na pewno nie weźmie.
- A Pan myśli, że jak się wraca ze Stanów? Z walizką dolarów? – zapytałem coraz bardziej wkurwiony tą całą Polską.
- Mnie to nie interesuje. Jakby każdy miał tyle bagaży, to bym nikogo nie zabrał.
- Jestem bratem Mateusza i kolegą wszystkich Świeciów (właścicieli firmy przewozowej)…
i od razu zmieniła się gadka i bagaże jednak dały się zabrać.
Trzydziestominutowe czekanie na odjazd BUS-a też pokazało „Polskę właśnie”. Dzika walka o miejsca parkingowe. „Uprzejmość” kierowców trzeba sobie po prostu wymusić siłą i rozpędzoną albo trąbiącą na innych toną blachy. Inni kierowcy przyhamują i wpuszczą nas tylko dlatego, by sobie nie rozbić auta. Wjadą z innego pasa w ostatniej chwili pod sam sygnalizator, by nie stać na końcu kolejki. Wyprzedzą innego kierowcę z redukcją biegu, z maksymalnym wykorzystaniem mocy silnika i chwilę później z ostrym hamowaniem, by tylko zyskać jedną pozycję w sznurku samochodów. W USA przejechałem ponad 10 tys. kilometrów. Drogami wielopasowymi i jednopasami i… widziałem tylko dwa wyprzedzania. Tam i pasów jest więcej, i nikomu tak się na tamten świat nie śpieszy. Ale i każdy ma pod stopą te 150-300 koni mechanicznych i nie wlecze się 40-stką po mieście. Matko, jak w te 4,5 miesiąca zmieniła się Polska…

czwartek, 4 września 2008

Paliwo i MPG...

Było o paliwie, a teraz będzie o jego „spożywaniu” przez amerykańskie samochody. W końcu mężczyzna ze mnie, więc samochody, to TO (prócz kobiet), co nas, facetów kręci najbardziej. Dawniej, gdy paliwa były tanie, najważniejszą wytyczną dla Amerykanina przy zakupie nowego auta było… by było ono Made in U.S.A. Amerykańskie w świadomości Amerykanów zawsze oznaczało: najlepsze, największe, najbardziej proste, więc i niezawodne. Żadne tam japońskie elektroniczne „bajery” czy minimalizacje. Żadne tam niemieckie wynalazki inżynieryjne. Dlatego silniki większości rodzinnych samochodów w USA miały przynajmniej po 4-5litrów pojemności. Mocy z takich silników mocno nie wyciągano, by dłużej mogły służyć i rzadziej się psuć, więc „skromne” 200-250KM w samochodzie służącym do wożenia rano dzieci do szkoły było normą. Tak więc dawniej kupowało się Forda, Chevroleta, Chryslera, Buica, Dodge, czy Pontiaca, a bogatsi nabywali Cadillaca lub Lincolna i wszystko było jasne – im bardziej prestiżowy znaczek na masce i im więcej koni mechanicznych, tym lepiej.
Jednak, gdy benzyna od tamtego czasu podrożała prawie czterokrotnie, to teraz ważna jest wysoka wartość innej liczby. Nie oznaczającej już ilości KM (koni mechanicznych), zwanych tutaj hp (Horse Power), a coraz ważniejszą „jednostką” jest MPG (czyli miles per galon). Oni właśnie tak określają spalanie auta, czyli to, ile mil przejedzie ono na jednym galonie paliwa. W reklamach telewizyjnych większości aut ta właśnie wartość jest eksponowana bardziej, niż wszystkie inne bajery, w które auto jest wyposażone. W końcu za bajery płaci się tylko raz, a za benzynę do auta przez wszystkie lata posiadania samochodu. Nasz samochód przejeżdża na galonie najwięcej w swojej klasie – aż 30MPG! Nasz pickup przejeżdża aż 20 mil na galonie, itd. Tu nigdzie w reklamach nie pada ani pojemność silnika, ani tym bardziej moc auta. U nas wszyscy producenci chwalą swoje turboDiesle, szczycąc się mocą silnika wydobytą z 2litrów pojemności, oraz ilością litrów niezbędną do jego zasilenia – zazwyczaj poniżej 5litrów na 100km.
Stosując prostą kalkulację, że skoro jeden galon to 3,8litra, a jedna mila to 1,61km, więc spalając 1galon na jedną milę otrzymujemy spalanie 273litrów na 100km. Wystarczy zatem podzielić 273 przez ilość mpg i już mamy normalny przelicznik, czyli ile owo auto pali litrów na sto przejechanych nim kilometrów.
Bezkonkurencyjna w USA pod tym względem jest Toyota Yaris. Oczywiście tu Yaris ma silnik przynajmniej 1,6litra, a wyposażenia dodatkowego tyle, że 40mpg (6,8l/100km, oczywiście jest to minimalne spalanie przy ekonomicznej jeździe na pustej autostradzie, zapewne na najlepszym paliwie) ciągle jest o wiele za dużą wartością jak na polskie realia. Ale skoro większość samochodów nie przejeżdża średnio nawet 25mil na galonie, wartość 40mpg jest wręcz jakby jazdą na oparach:)
Tu tak naprawdę nie tylko pojemność silników oraz moc aut powodują duże spalanie paliwa. Ważny jest też tutejszy styl jazdy. Tu ze świateł rusza się bardzo szybko. Nikt tu nie musiał nigdy uczyć się ekonomicznego ruszania, optymalnej zmiany biegów przy 2tysiącach obrotów na minutę (bo tu wszyscy mają automatyczne skrzynie biegów), więc gaz wciska się często „do podłogi”. Tu wyjeżdżanie z bocznej uliczki na główną drogę nie oznacza czekania na kilkaset metrów pustej jezdni, ale na szybkie i w miarę płynne włączenie się do ruchu. Tu jest tyle tych idiotycznych STOPów, że zanim wyjedzie się z osiedla, trzeba, (jeśli jedziemy zgodnie z przepisami) około 5-6 razy zatrzymać i ruszyć 2tonową lub jeszcze cięższą masę stali na kołach.
A odnośnie STOPów właśnie. W Polsce panuje zasada, (czyli przepis kodeksu drogowego), że jeśli znaki nie wskazują inaczej, panuje „zasada prawej ręki”. Oznacza to, że nadjeżdżający z prawej strony zawsze ma pierwszeństwo. Jak ktoś chce ładnie i zgodnie z przepisami rozbić auto, to wystarczy pojechać na dowolny parking przed supermarketem. Wyjechać z prawej strony z alejki, przy której znajdują się miejsca parkingowe na szerszą drogę dojazdową do owych alejek i… mamy widowiskowe boom. Bo 99,9% kierowców uważa, że jeśli jedzie szerszą drogą, to mają pierwszeństwo. A przecież tak nie jest. Dlatego właśnie, żeby uniknąć takich sytuacji w USA, wszędzie są te nieszczęsne STOP-y. Ale czasami naprawdę stoją w idiotycznych miejscach. Oczywiście kolejność ruszania na takich skrzyżowaniach wyznacza to, kto pierwszy się przed owym stopem zatrzyma i odliczy przepisowe 5sekund zatrzymania auta.
Właśnie pokazują najnowszy trend w sprzedaży aut w USA.
Rok temu małych aut sprzedawało się 1 na 8 sprzedanych. Obecnie już jeden na pięć sprzedanych nowych samochodów jest pojazdem małym. Małe w USA oznacza np. Forda Focusa, Hondę Civic, Toyotę Corollę, VW Golfa (nazywanego tu Rabbitem) czy przebój rynku – Toyotę Yaris. Jak widać, są to w większości auta japońskie i europejskie. Amerykanie nie nauczyli się jeszcze robić rzeczy małych, szczególnie samochodów. No, no.. jeszcze kilka lat i się durnie nauczą używać
silników Diesla. Tu na olej napędowy jeżdżą jedynie ciężarówki. I w niektórych stanach ich kierowcy strajkują przez katastrofalną cenę tego paliwa (ok 4,5$/galon). W kampanii wyborczej na prezydenta USA zarówno Barack Obama jak i John McCane obiecują obniżyć wszystkie możliwe podatki na paliwo, szczególnie w dwa dni w roku, gdy cała Ameryka jedzie do swojej rodziny świętować – to Memorial Day (święto typu naszego Święta zmarłych + dzień wspominania wszystkich poległych na wojnach) oraz Święto Niepodległości. 

Jeszcze kilka słów o salonach samochodowych i komisach 
aut. Jest tam jedna dobra rzecz. Wszystkie samochody mają we wszystkich salonach jednakowe wywieszki. Tzn., że dowiemy się o każdym samochodzie, każdej marki tego samego na wywieszce o takim samym lub bardzo podobnym wzorze graficznym. Największymi cyframi wypisana będzie wartość… MPG. Dwie liczby oznaczające spalanie w mieście oraz na autostradzie. Np. 14 i 19MPG dla Chevy Suburban. Poniżej mniejszymi, że powyższa wartość może się różnić w zależności od stylu jazdy kierowcy (11-17MPG w mieście i 15-23MPG na autostradzie). Na owej wywieszce obliczą nam też roczny koszt paliwa (po przejechaniu średnio 15tys. mil, tankując FlexFuel po 2,8$ za galon). Zobaczymy także bazową cenę tego modelu, oraz cenę za egzemplarz, na którym jest owa wywieszka naklejona. Zobaczymy ilość gwiazdek w testach bezpieczeństwa, lata gwarancji, itd. Oraz, co jest dla Amerykanów bardzo ważne – w ilu procentach auto jest wykonane w U.S.A./Kanadzie lub przynajmniej z amerykańskich komponentów.
  
1. Ujednolicona wywieszka sprzedażowa na amerykańskim samochodzie (window sticker). Z największych liczb dowiemy się o spalaniu auta. Z innych m.in. w ilu procentach auto jest Amerykańskie, a w ilu % mieszali w nim swoje paluchy np. w tym przypadku Meksykanie.
2. Grafika doskonale przedstawiająca światowy rynek motoryzacji. W 2006 roku w USA sprzedało się 16,6 miliona aut, przy średniej cenie auta 28,300$, a wartość rynku wyniosła 470miliardów dolarów. To więcej, niż pięć kolejnych państw razem wziętych!
3. Tabelka sprzedawalności aut w 2009 roku. W czerwcu 2008 królowała Toyota, której modele Camry i Corolla/Matrix sprzedały się w 83,752 szt, zostawiając w tyle Hondę Accord/Civic – 79,671 szt. i deklasując Forda Fusion/Pickupy model F – 53,515 szt. Rok później, gdy ceny paliw spadły, a rząd USA dotował koncerny motoryzacyjne tak, że te prawie rozdawały auta za darmo, proporcje się zmieniły. Toyota 46,329 szt., Honda 44,909 szt., Ford 54,476 szt. Tylko te trzy marki x 12 miesięcy = prawie 2 miliony nowych aut rocznie!

środa, 3 września 2008

Paliwo w USA…

Ropa naftowa to dosłownie TO, co napędza Amerykę, więc paliwo zasługuje na osobną notkę. Ropa napędza amerykańską gospodarkę (cały przemysł motoryzacyjny). Ropa napędza także amerykański przemysł zbrojeniowy (bo przecież o ropę toczy się wojna w Iraku, zacznie się wojna w Iranie, o ropociągi walczy się w Gruzji, Czeczenii, walczyło w byłej Jugosławii, itd.) Co dziwne, zawsze gdy na danych terenach znajdują się złoża roponośne, to religią panującą w tym rejonie jest Islam.
Oczywiście wszyscy chcieliby móc w Polsce tankować benzynę po około 2,2zł/litr (kalkulacja na dzień 4 września 2008, a rok później tj. w październiku 2009 jest to 1,75zł/litr). Tutaj macie zawsze aktualną cenę paliw w całych Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Ale, gdy okazuje się, że za te 3,6$/galon (w najtańszych paliwowo stanach około 3,3$, a najdroższych już ponad 4$/galon, a rok później odpowiednio 2,6$ i 3,5$ za galon) nalejemy nie naszą 98-mkę czy 95-tkę, a jedynie 87 oktanów, przestaje dziwić fakt, że jest ona tak tania. Chociaż niby nie, bo w USA określa się liczbę oktanową za pomocą MON (Motor Octane Number), gdzie europejskim odpowiednikiem amerykańskiej LO 87 jest nasza pospolita 95-tka wyznaczana metodą RON (Research Octane Number). Tu jeszcze na wielu stacjach można zatankować (za ok. 3$/galon, a jesienią 2009 za 2$/galon) 85-tkę! Jest to etanol, nazywają go oni tu (FlexFuel), co chyba odpowiada naszym BioPaliwom. Oczywiście tu nie zatajają faktu, że ma ono tak niską wartość energetyczną, chociaż gdy poszukałem na Necie to niby ma przelicznikowo względem zwykłej benzyny 100-105 oktanów! Trudne to wszystko do pojęcia, jak ceny paliw w Polsce!;) W USA jeżdżą na Flexie tylko te… nowocześniejsze auta, zazwyczaj furgonetki o dużych silnikach o wysokim stopniu sprężania. To, że jeżdżą na Flexie jest dobrą kartą przetargową producenta samochodu w walce o klienta – „Naszym autem, na Flexie oszczędzisz 1,500$/rok. (po przejechaniu 75 tys. mil rocznie).
Olej napędowy kosztuje dziś około 4,2$/galon, by rok później stanieć na 2,85$/galon. Chyba zmieniono opodatkowanie diesla, a co za tym idzie znacząco obniżono jego cenę, by ludzie powoli przyzwyczajali się do oszczędnych turbodiesli. Na stacjach najczęściej wkłada się w dystrybutor kartę kredytową, naciska się guzik z liczbą oktanową paliwa (od 87, 89, po 92), leje tyle ile się zechce i odjeżdża. W dzień można także zatankować i zapłacić gotówką, ale nocami najczęściej najpierw należy zapłacić, a później można tankować. Prawie codziennie w wiadomościach pokazują kolejnego kierowcę, który zaparkował swoje auto przy dystrybutorze, zatankował, poszedł zapłacić, a tu mu jakiś „czarny” nim odjechał, bo kluczyli zostawił w stacyjce, a czasem i włączony silnik (tu się go nie gasi, gdy się wychodzi na krótko, bo nie trzeba oszczędzać na wypalanym darmo paliwie).
O 75 centów podrożało w USA paliwo w ciągu ostatniego roku (od maja 2007 do maja 2008). 9 centów podrożało w ciągu ostatniego tygodnia. A od mojego przylotu, gdy na „mojej” stacji benzynowej Speedway kosztowało odpowiednio: Regular (87 oktan) – 3,29$; Plus (89 okt) – 3,39$; Premium (92 okt) – 3,49$, po miesiącu trzeba było wydać już odpowiednio: 3,57$; 3,67$; 3,77$, a na Diesla – 4,19$. Paliwo jest kolejną z tych rzeczy (prócz żywności), na którą nie nakłada się 6% podatku obrotowego (tzw. TAX). Tzn. podatek jest już wliczony w cenę, a nie, jak ze wszystkimi innymi rzeczami, dopiero przy kasie zapłacimy 6% więcej, niż wynosi cena na metce czy opakowaniu. W końcu paliwo to to, co napędza Amerykę dosłownie i w przenośni.
Na stacji Shell też mają superpaliwo V-Power. U nas ma ono niby 99 oktan, a tu tym super extra paliwem jest 92 oktanowe:) Ale po co się tu tym martwić, skoro moc auta zaczyna się od 200 KM, więc ewentualna strata kilku koni mechanicznych przez zatankowanie gorszego paliwa jest niezauważalna. Ale przez zauważalny wzrost cen paliw zaczęły się oszustwa na stacjach benzynowych. Galon coraz częściej nie ma objętości galona, a np. 3,5 litra, a paliwo 87 czy 92 oktanowe ma oktanów o wiele mniej, niż jest napisane na dystrybutorze. Dla Amerykanów obecne ceny są kosmiczne. Codziennie padają te właśnie słowa – price from space. A granicą psychologiczną, którą do wakacji (pisałem tę notkę w maju) może osiągnąć galon paliwa są cztery dolary za galon (zaznaczam, że w Polsce obecna cena wynosi około 7,5$/galon – przeliczając przy cenach w Polsce po 4,5zł/litr, a 1$= 2,3PLN). Jeśli tankować, to najlepiej rano, bo cena jest niższa. Właściciele stacji robią taki myk, że rano obniżają cenę, bo wszyscy pędzą do pracy i nie mają czasu zatankować. Ale w głowie koduje się im, że na owej stacji było tanio. Wracają, cena jest już o 10 centów wyższa, więc oszczędzający niestety musi ją zapłacić, by następnego dnia dojechać do pracy (a jeździ się do niej nieraz i po 100mil dziennie, czyli wypala około 3-5 galonów, podczas gdy przeciętny zbiornik mieści ich około 16.
W Polsce na każdej stacji benzynowej jest kilkanaście kamer śledzących klientów, czy czasem nie uciekną z bakiem pełnym paliwa. Tu pewnie też uciekają, ale tu strata jest niewielka. Cały 60litrowy zbiornik kosztuje ok. 50$, więc po co się narażać? Że też nikt jeszcze nie odkrył, że można podjechać na stację benzynową z np. „pożyczonymi” od jakiegoś wraku tablicami rejestracyjnymi i spokojnie później odjechać;) Albo podjechać przodem auta, (z przodu w stanie Michigan nie trzeba mieć tablic rejestracyjnych, zatankować i odjechać na wstecznym?;)
No i wykrakałem. Wystarczyło tylko poczekać 3tygodnie od mojego przyjazdu do USA, gdy to w ciągu tygodnia litr paliwa podrożał o 9centów (do około 3,50$/galon), by lawinowo namnożyły się ucieczki z bakiem pełnym paliwa bez płacenia za nie.
Codziennie w wiadomościach jest informacja o „Jump on the pump” czyli o skoku (ceny) na dystrybutorze, albo pojawia się Pump Raport. U nas jest informacja o stanach na giełdzie czy sytuacja pogodowa, a u nich o dzisiejszej cenie paliwa. Przed wojną w Iraku płacili za nie niecałego dolara za galon. Jeszcze kilka lat temu było po niewiele ponad dolar za galon, więc teraz, gdy płacą 3-4x tyle, to naprawdę jest powód do narodowych wywodów i analiz.
W różnych konkursach w radio albo w telewizji dawniej, podobnie jak u nas, można było wygrać np. darmowy weekend w SPA, wycieczkę, kosmetyki, a obecnie… talon na paliwo. Naprawdę! W końcu tu każdy ma samochód, więc i każdy musi wydawać coraz więcej na paliwo. Tanie SPA może sobie tanio wykupić w ofercie LastMinute, wycieczkę podobnie, na dobrą cenę kosmetyków zapolować w jakiejś promocji, albo otrzymać w prezencie, ale paliwo już tańsze nie będzie. Talon na Free Gas za 100- 200 czy 500 dolarów, albo na 100 galonów paliwa jest obecnie pragnieniem milionów Amerykanów. Jest idealnym prezentem na Dzień Matki (obchodzą go tutaj 11 maja). A Chevrolet, do kilku modeli nowozakupionych samochodów daje kartę upoważniającą do tankowania przez rok lub dwa lata, paliwa po 2,99$/galon. Później taką samą promocję dla swoich klientów wprowadził Chrysler, Dodge i Jeep. Akcja zwie się LetsRefuelAmerica.com. Jeśli jest to oferta bez żadnych ograniczeń (np. maksymalnie 100 galonów miesięcznie), to myślę, że można „puścić Chevroleta z torbami”. Oni po prostu nie wiedzą, co potrafią nasze „mrówki”, które jadą na Ukrainę lub Białoruś, tankują pełen zbiornik taniego paliwa, w Polsce je wypompowują, znów jadą na za wschodnią granicę, tankują i tak w koło zarabiając jedynie 1 PLN na litrze. Niech tylko paliwo dojdzie do 5$/galon, wtedy taka zabawa z kuponami paliwowymi Chevroleta opłaci się nawet w Ameryce. Do osobówki wchodzi około 16 galonów, ale do Pickupa już po 30-40 galonów.
A jednak… – gdy poznałem szczegóły promocji wszystko stało się jasne. Paliwo należy się nam po te 2,99$/galon tylko przez pierwsze 12tys. mil w danym roku. Jedynie to najtańsze (87 oktan) lub diesel. Tankowane jedynie na wybranych stacjach przy pomocy karty kredytowej, by można to było kontrolować. Oj, muszą mieć jakiegoś Polaka w zarządzie Chevroleta;)
Kolejna rada, by oszczędzić benzynę – jeździć z zamkniętymi oknami, bo otwarte okna powodują większe opory powietrza i spalanie paliwa. Wypakować z samochodu wszystkie zbędne rzeczy, by auto ważyło jak najmniej, przez co będzie szybciej i bardziej ekonomicznie się rozpędzało. A nie ukrywam, że w amerykańskich, wielkich bagażnikach można czasem zmieścić pół garażu zbędnych rzeczy. Teraz tylko pora na poradę typu – należy schudnąć do normalnych, europejskich rozmiarów, przez co średnia statystyczna amerykańska rodzina będzie miała 100-150 kg mniej do wożenia w samochodzie.
I kolejna porada w kolejnych wiadomościach, tym razem mechanika samochodowego, by za 400-1200$ wymienić filtr paliwa i pompę paliwa. Wtedy cały układ będzie działał bardziej sprawnie, a co za tym idzie – oszczędnie. Taki spryciarz!
No i wreszcie ktoś (jeden z dziennikarzy TV) normalnie spojrzał na tzw. „oszczędności”. Ja widzę je od razu. Np. jednym rzutem oka na tablicę z cenami paliw, że obecnie nie ma sensu lać paliwa Flex (85 oktanowego za 3,10$) tańszego od zwykłego paliwa zaledwie o około 50 centów, czyli około 15%, bo silnik musi go spalać o 15-20% więcej, więc nie ma oszczędności finansowej, a strata. Wreszcie zrobili kalkulację, jak daleko może być oddalona tańsza stacja benzynowa, która proponuje paliwo o 10 centów tańsze, by nam się opłacała wycieczka do niej. Przy prawie pustym baku, byśmy mogli zatankować do pełna, stacja nie może być dalej niż 3 mile. Bo inaczej potencjalny zarobek zeżre nam koszt dojechania do owej stacji. A może po prostu wystarczy przesiąść się do malutkich samochodów, jak robi to większość cywilizowanego świata? Może Amerykanie kiedyś do tego dojrzeją. Bo już naprawdę jest nudne, że przynajmniej 20% wiadomości dziennie to kolejne wydarzenia przy dystrybutorze. Narzekania klientów stacji benzynowych, narzekania właścicieli stacji na coraz częstsze kradzieże paliwa, porady ekspertów, co robić, by auta mniej paliły, itp.
Jest 23 maja (notka została napisana w maju, ale obecne ceny przekalkulowałem na wrzesień). Benzyna już wszędzie w stanie Michigan przekroczyła 4 dolary za galon. A jeszcze kilka m-cy temu to był najczarniejszy scenariusz, który miał się spełnić (a najlepiej, by nigdy się nie spełnił) co najwyżej dopiero w wakacje, gdy Amerykanie zaczynają masowo podróżować. Za 3 dni (26 maja) jest w USA święto Memorial Day. Wypada w poniedziałek, więc mają przedłużony weekend. Oczywiście w kraju pracoholików nie mówi się o przedłużonym weekendzie (które w Polsce potrafią mieć nawet 9 dni, gdy odpowiednio weźmie się 2-3 dni wolne w okolicach 1-3 maja). Tu mówi się nie o dłuższym weekendzie, a o krótszym tygodniu pracy. Pytają w TV, co planują w tegoroczny, ostatni majowy, 4 dniowy tydzień pracy? Zazwyczaj jechało się całą rodziną w jakiś ciekawy zakątek stanu, którego jeszcze nigdy się nie widziało. Ale przy obecnych cenach benzyny, Amerykanie w te święta przejadą 11 miliardów kilometrów mniej, niż rok temu.
I kolejna nowinka. Z racji drogiego paliwa, niektóre firmy wprowadziły… 4dniowy tydzień pracy dla swoich pracowników. 4dni w tygodniu pracują po 10godzin, i jeden dzień mają wolny. To pozwala zaoszczędzić ponad 20% na paliwie. Tu średnio dojeżdża się do pracy około 30mil, a nierzadko nawet i 100mil (czyli 160km, którą to odległość tutejszymi autostradami pokonuje się w 1,5godziny – czyli tyle czasu, ile zajmuje „dobry” korek w Warszawie;)
Właśnie jakiś polityk rozpoczął burzę wypowiedzią, że ceny paliw powinny być wysokie, a nawet jeszcze wyższe, by ludzie musieli kupować mniejsze i oszczędniejsze auta. Ale Ameryka nie dojrzała nie tylko do małych aut, ekologii, ale nawet do oszczędnych silników na ropę. W Polsce już ponad 60% sprzedawanych nowych aut to TurboDiesle, a u nas? No i się stało… po raz pierwszy słowa „u nas” dotyczą Ameryki. Czyli powoli się amerykanizuję?! No way!
A kilka dni później nowy trend na stacjach benzynowych. Cena za paliwo, gdy płacimy kartą kredytową wynosi 3,74$, ale gdy zapłacimy gotówką, to wynosi już tylko 3,65$. Dlaczego? Bo ludzie tankują za coraz mniejsze kwoty (są tak naiwni, że myślą, że jutro będzie taniej!), więc opłata jaką ponosi właściciel stacji benzynowej za obsługę karty kredytowej klienta jest niemałą częścią jego zysku. Więc woli dać 9centową zniżkę na galonie za płatność gotówką, niż tracić centy lub procenty, gdy ktoś zatankuje kartą za np. 15dolarów.
Kolejna nowość. Można sobie wgrać do telefonu komórkowego specjalną aplikację (albo wejść na odpowiednią stronę jak mamy tel. z przeglądarką) i telefon sam pokaże drogę, albo przynajmniej poda adres najbliższej taniej stacji benzynowej. Oni naprawdę dostali fioła na punkcie cen paliwa. Codziennie w każdych wiadomościach jest jakaś nowinka odnośnie tego, jak mniej płacić za benzynę.
Jeden z właścicieli stacji obniżył cenę o 20centów na galonie. Co się wówczas stało? Kolejka ustawiła się tak długa, jak u nas za czasów „komuny”. Jeszcze trochę i wprowadzą kartki na paliwo – wreszcie Ameryka ujrzy zalety socjalizmu paliwowego:) Kolejka liczyła kilkaset metrów, trzeba było czekać około godziny na zatankowanie. Znając głupotę Amerykanów, pewnie połowa z tankujących i tak nie zatankowała do pełna – bo z pustym bakiem nie przyjechali. A nawet gdyby zatankowali cały zbiornik, to zarobiliby na nim około 3$ (16galonów x 0,2$). Tak tu się oszczędza. W ciągu tej godziny ciągłego podjeżdżania w kolejce wypalili… pewnie paliwa za 4$. Może nawet zwolnili się z pracy, tracąc godzinową pensję, by taniej zatankować? Tylko oni tak to potrafią.
A teraz w poważnym programie porównują wszystkie możliwe metody oszczędzania paliwa – od dodatków uszlachetniających do benzyny, przez tankowanie paliwa lepszej jakości (droższego, ale silnik mniej go spala), przez megnetyzery paliwa, jakieś inne cuda i perpetuum mobile, po ogniwa paliwowe, auta hybrydowe i przerabianie diesli na olej z frytek (oleju takiego wszelkie McDonalds’y, Burger Kingi, itp. produkują dziennie setki ton).
Terenowy hybrydowy Lexus RX400h jest jedynym autem, które widziałem, by w mieście paliło mniej, niż na autostradzie (w mieście 10,5l/100km, na HighWay’u – 11,4l/100km). Oczywiście nie podają, co jaki czas trzeba wymienić te kilkanaście akumulatorów w Lexusie, oraz ile taka wymiana kosztuje. I czy takie auto sprawdza się tam, gdzie zimą temperatura spada do -20st C, wtedy sprawność i pojemność akumulatorów BARDZO spada. Ale w Kalifornii i Arizonie, gdzie zima oznacza spadek temperatury z +40st C do +20st C, takie auta na pewno mają rację bytu. Albo i w ogóle auta w pełni elektryczne, gdyż prąd mają tutaj taniutki.
I kolejne wiadomości i kolejne przebłyski amerykanizmu. W wysokiej cenie benzyny oni oczywiście odnajdują też dobre strony. Wiele osób rzuca palenie, bo skoro rośnie ilość pieniędzy przeznaczanych na paliwo, to brakuje ich na różne zbytki. Na jedzenie zawsze wystarczy, ale już papierosy po 4,5-5$ to ponad galon paliwa. Nikt nie rzucał palenia, gdy za jedną paczkę papierosów miał 2-3galony benzyny. Ale teraz, gdy za paczkę fajek ma się jedynie galonik paliwa, wszyscy na potęgę chcą zamienić papierosy na benzynę. Na wielu stacjach na tablicach z ceną paliwa są wywieszane cztery ceny: Cena paliwa najtańszego, najdroższego, Diesla oraz taką samą czcionką… cena paczki Marlboro.
Jedyną osobą naprawdę się cieszącą z ceny paliwa sięgającej 4$ za galon jest… właściciel fabryki cyferek. Całą dobę, pełną parą produkuje te wszystkie czwóreczki, które wkrótce zostaną wystawione na wszystkich przystacjowych tablicach i pylonach z cenami. I ma nadzieję, że za kilka miesięcy takim samym powodzeniem będzie cieszyła się piątka.
I znów coś nowego. Po autostradach w USA jeżdżą takie specjalne samochodu, które pomagają ludziom zepchnąć auto, odholować, zabezpieczyć, by ich jakiś 40kołowy truck nie zmiażdżył na poboczu czy na wolnym pasie. Oczywiście na swoim pokładzie taki samochód ma wiele galonów paliwa dla wszystkich tych, którym go zabrakło. Dostaje się za darmo 1galon benzyny, by dojechać do pierwszej stacji. Za darmo, by wszystko trwało jak najkrócej i nie było niebezpieczeństwa, że jak ktoś będzie za takie paliwo płacił, czy podawał dane, to ich wszystkich za kilka dolarów roztrzaska jakiś pędzący TIR. I co teraz się dzieje? Coraz więcej osób staje na autostradzie i udaje, że brakuje im paliwa. Dzwonią po pomoc, pan przyjeżdża, wlewa galon paliwa i taki delikwent odjeżdża, by chwilę  później powtarzać taki sam numer na innej autostradzie, albo dzień później na tej samej. Zaczynają kombinować… Wkrótce powiedzenie „Polak potrafi” zamieni się, albo przynajmniej dostanie przyrostek „Amerykanin też próbuje”

Sorry, jak komuś notka wyda się nudna, ale wyczerpałem w 101% amerykański temat paliwowy.
  

1. Najdroższe dostępne w USA paliwo – Shell V-power, 99 oktanów wg. norm europejskich, cena… 1,92 zł/litr.
2. Dystrybutor paliwa. Miejsce na kartę kredytową, a na górze monitor LCD na którym lecą reklamy, byśmy w momencie tankowania się nie nudzili;)
3. Wiele skrzyżowań w USA wygląda tak, jak tutaj – cztery stacje benzynowe po jednej w każdym narożniku skrzyżowania. Tutaj Citgo, w tle BP, a po przekątnej Speedway i Marathon.

sobota, 30 sierpnia 2008

Prawo jazdy w USA...

Myślałem, że w USA wszystko jest łatwe. A przynajmniej łatwiejsze niż w Polsce. Że tu, dokumenty (szczególnie te niezbędne do prawnego funkcjonowania, takie jak Prawo Jazdy lub ID) zdobywa się łatwo i bez zbędnych kłopotów i formalności. Może i kiedyś tak było (przed zamachami 9/11). Może jeszcze przed rokiem było łatwiej (przepisy odnośnie wydawania prawa jazdy w stanie Michigan zaostrzyły się na początku 2008 roku). Może dla rodowitego obywatela USA to wszystko jest prostsze, niż dla napływowego rezydenta, no, ale bez przesady! Dawniej (nawet jeszcze w 2007 roku) można było sobie wyrobić (w stanie Michigan) prawo jazdy bez numerku SSN. Czyli każdy odwiedzający USA w celach turystycznych (czyli tak, jak robi to większość naszych Rodaków), komu po 1-3 miesiącach przedawniało się prawo do poruszania się samochodem na podstawie polskiego prawa jazdy, mógł sobie wyrobić amerykańskie Driver’s License. Teraz niestety procedura jest bardzo złożona. A dla mnie wydaje się wręcz… DEBILNA!
W USA obowiązują procedury. Gdy przyjeżdża karetka do kogoś, kto nie żyje już od kilku dni, to zgodnie z procedurą sprawdzą jego puls – ZERO! Jego temperaturę? 22 stC. I poddają go eletrowstrząsom, pomimo tego, że to trup, który psuje się od kilku dni, i efekty tego psucia się czuć już bardzo wyraźnie. Procedura wymaga właśnie takich zachowań i czynności, i tak też wszyscy ratownicy postępują, by nikt nie zarzucił im zaniedbania swoich obowiązków. Podobnie urzędnicy we wszystkich amerykańskich instytucjach. Ludzie pracujący w urzędach są jedynie przedłużeniem komputera. Takim rozszerzeniem peryferyjnym, jak myszka lub klawiatura. To jedynie urządzenie wejścia – wyjścia informacji. Jeśli w odpowiednią rubrykę taka osoba nie wpisze odpowiednich danych, z jedynie uznanych proceduralnie dokumentów, to dalej nie ruszy nawet, gdyby była ciągnięta przez wielkiego TIRa lub Mariusza Pudzianowskiego. Oznacza to, że jeśli legalności mojego pobytu w USA nie stwierdzę moim numerem SSN wypisanym na oryginalnej karcie SSN, drukiem W-2 lub SSA-1099, albo książeczką wojskową USA, ale przyniosę jakieś pismo urzędowe, w którym ów numer się znajduje czarno na białym to i tak nie przekonam pani z okienka, że mam prawdziwy numer SSN. Bo dla niej wcale nie jest oczywiste, że skoro mam dokument, do otrzymania którego SSN był niezbędny – np. Zieloną Kartę, i muszę mieć SSN, by móc mieć tę Zieloną Kartę – to ona po prostu nie ma o tym pojęcia! Przekładając to na polskie realia, to coś takiego, jakby musiała zaznaczyć w komputerze, czy mam zdaną maturę, a ja zapomniałbym mojego świadectwa maturalnego, ale zamiast tego wylegitymowałbym się dyplomem ukończenia wyższej uczelni, a pani nie wiedziała, czy ma zaznaczyć, że mam maturę. Ja pokazuję Pani, że mam dyplom ukończenia Politechniki, że jestem inżynierem, że przecież nie mogę pójść na studia bez matury – a ona – pokaż świadectwo maturalne, bo tak mi nakazuje komputer, bo ja nie wiem, co to dyplom ukończenia uczelni wyższej, bo sama ukończyłam tylko przedszkole. Koniec kropka.
Tak więc niezbędną kartkę z moim numerem SSN oczywiście miałem. – OK.
Świadectwo legalności mojego pobytu w USA można stwierdzić: aktem urodzenia w USA, amerykańskim paszportem, Zieloną Kartą, świadectwem obywatelstwa, świadectwem naturalizacji, itp. – ja pokazałem moją Zieloną Kartę – OK.
Moją tożsamość można stwierdzić za pomocą przynajmniej dwóch dokumentów: polskim prawem jazdy (najczęściej trzeba je tłumaczyć, albo najlepiej już w Polsce wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy, na którym można jeździć w USA) kobieta wykazała się dobrą wolą i chciała dostrzec, że na przedniej stronie polskiego prawa jazdy przebiegają różowe napisy we wszystkich unijnych językach, że jest to Prawo Jazdy, Driver License, itd; – OK

No i zaczyna się kuriozum -
 dowód mojego zamieszkiwania w stanie Michigan. Najważniejsze są… rachunki wystawione na mnie. Przybyłem zaledwie kilka dni wcześniej, mieszkam za darmo w domu mojej matki, a oni chcą, bym przedstawił jakiś rachunek wystawiony na siebie, np. za wodę, za gaz, za telefon, za internet. Jak nie rachunki, to ratę kredytową za cokolwiek – np. że spłacam samochód. To może chociaż list z banku, że posiadam u nich konto i przynajmniej jeden „wyciąg” wysłany na mój michigański adres. Korespondencja lub cenzurka ze szkoły wysłana na mój adres. Ichni PIT lub inny dowód opłacania tu podatków stanowych lub federalnych. Polisa zdrowotna, polisa na życie lub polisa samochodowa wystawiona na moje nazwisko i adres. Itp.
Pokazuję kobiecie i tłumaczę jak krowie na pastwisku, że otrzymałem już pięć ważnych listów od urzędów imigracyjnych USA wystawionych na moje nazwisko i wysłanych na mój michigański adres. Jest to list z U.S. Citizenship & Immigration Services, w którym przysłali mi moją zieloną kartę, jest to list z Departamentu of Homeland Security z notą powitalną w USA, oraz list z dupy Maryny, w którym otrzymałem moją Social Security Card. Wszędzie widnieje moje imię, nazwisko oraz michigański adres. No, sorry, ale tych urzędów nie ma na liście.
No KURWA MAĆ! To ja kilka dni po przyjeździe do USA mam mieć już wystawione na siebie kilka rachunków za media, kilka wyciągów z konta w banku, w którym nigdy przedtem nie byłem, mam mieć udokumentowane trzy lata nauki w szkole, z której otrzymywałem listy z ocenami?! Chcę zdobyć dokument niezbędny do życia, pracowania, dojazdu do szkoły, a tu muszę mieć jakieś debilne i nieosiągalne dla nowoprzybyłego obywatela świstki papieru. Mam polski paszport, amerykańską wizę, zieloną kartę, SSN, polskie prawo jazdy, polski dowód osobisty, a nie mam rachunku na 10$ za 100 kWh zużytego prądu i dupa z tego wszystkiego? Mogłem sam sobie w domu na drukarce wydrukować rachunek za skoszenie trawy przed domem i pewnie by to wystarczyło.
Nie wiem, jakie problemy mają obcokrajowcy z wyrobieniem sobie prawa jazdy w Polsce. Ale myślę, że jeśli mają kartę stałego pobytu, to jak tylko zdadzą jakimś cudem niezbędny test teoretyczny i jeszcze większym cudem egzamin praktyczny, to nikt im nie utrudnia życia. Tu myślę, że z papierami będzie o wiele większy problem, niż z egzaminami.
I na czym stanęliśmy? Na najbardziej kuriozalnej sprawie – miejsce mojego zamieszkania w USA. Tu nie trzeba się meldować, więc jedynym dowodem zamieszkania są… rachunki. Wynajmujemy mieszkanie, następnego dnia możemy, a nawet powinniśmy wszystko przepisać na siebie. Wszystkie czynsze, opłaty za gaz, prąd, telefon – to jest dowodem naszego zamieszkiwania pod adresem, którym się posługujemy. Ewentualnie może być wyciąg z banku. Więc skoro przybyliśmy do USA dopiero co, nic na siebie nie mamy, bo mieszkamy u rodziny, a konta w banku jeszcze nie założyliśmy, a jak nawet, to pierwszy wyciąg przyjdzie dopiero po 20-stym, to jesteśmy uziemieni na miesiąc, bo nie udowodnimy, gdzie mieszkamy. I tak oto wygląda wolność i swoboda w USA. Nie musisz się meldować, ale przez to tak naprawdę nie istniejesz dla komputerów Secretary od State.
Gdy przyszedł mi wyciąg z banku, że mam tam konto, oszczędności, kartę kredytową, oraz gdy przedstawiłem list ze szkoły oraz certyfikat z owej szkoły, że ukończyłem „English as a Second Language” – mogłem jechać do Secretary of State, by może wreszcie wyrobić sobie to pieruńskie prawo jazdy. Uff, trafiłem na białą panią, co oznacza, że może zrozumie moje położenie. I zrozumiała. Dostałem test do ręki, dowolną ilość czasu na jego rozwiązanie. Test oczywiście dostępny był po polsku i wszystkich innych językach, więc don’t worry imigranci. Zrobiłem 5 błędów, więc oczywiście… zdałem. Mogłem zrobić 10, w 40 pytaniach. Skoro w USA prowadzą auta różni Bangla, którzy samochód widzieli w swoich krajach jedynie na obrazkach, a całe życie poruszali się co najwyżej na krowie lub osiołku, więc co dopiero ja. Popłynąłem na pytaniach typu: Kierowca prowadzący auto ocenia sytuację na drodze, na którą może zareagować w 4, 8 czy 12 sekund, albo kiedy możemy przy wyprzedzaniu schować się przed wyprzedzany pojazd – gdy zatrąbimy przy jego wyprzedzaniu, gdy wyminiemy go ponad 15 metrów, czy gdy zobaczymy obydwa jego światła we wstecznym lusterku?;) Nie chciałem przesadzać i robić zdjęć pytań, ale niektóre naprawdę były kuriozalne.
Po zdanym egzaminie teoretycznym (kosztuje 1 cent, czyli zdaje się go za darmo), dostałem listę numerów telefonów szkół jazdy lub prywatnych egzaminatorów, którzy mogą mnie przetestować na Road Teście. Zadzwoniłem i umówiłem się na dzień później. Można jechać swoim autem, albo jej (była to kobieta!;) Jeśli swoim, to trzeba mieć oczywiście dowód rejestracyjny, ubezpieczenie, oraz auto powinno być sprawne, bo sprawdzenie jego sprawności w wyniku wątpliwości kosztowałoby 25$. Test kosztuje 40$. A reszta procedury papierkowej w urzędzie dodatkowe 25$. A jeśli własnego auta nie mamy, to za 35$ wynajmujemy auto egzaminatora (w tym przypadku byłby to 2,5tonowy PickUp Ford F150!)
Na początku „plac”. Podjechać do przodu i stanąć na białej linii na asfalcie możliwie blisko zderzakiem. Wycofać tyłem do garażu – po słupkach, po ścianach bocznych, byle zmieścić się w „światło” garażu;) Zrobić kopertę. Zrobiłem kopertę tak, że pół auta wystawało – w końcu to wielka Toyota, a nie mała Corsa, ale oczywiście… wszystko OK. Później pani poprowadziła mnie 10mil po moich najbliższych okolicach i wszystko zdane.
Dziwnie się człowiek czuje, gdy na egzaminie świeci się czerwone światło na skrzyżowaniu, my oczywiście możemy na nim skręcić. Zapytałem uprzejmie czy mogę, pani uprzejmie odpowiedziała, że tak, i wio.
I ponowna wizyta w secretary i… KURWA! To jest państwo DEBILI! Przegięli na pełnej linii! Są po prostu popierdoleni na MAXA! Nie mam słów na głupotę ich administracji publicznej. Byłem tam dzień wcześniej. Przyjmowała mnie ruda pani. Wszystko było OK, więc wydała mi test teoretyczny, który wypełniłem, zdałem. Dała mi więc zaświadczenie, że mam prawo robić sobie test z jazdy. Zrobiłem test z jazdy. Po jego pozytywnym zaliczeniu dostałem piękny certyfikat, że mogą mi wreszcie wydać to pieprzone prawo jazdy. Wracam z nim szczęśliwy do Secretary of State, a tu mi popieprzona inna baba z okienka mówi, że mi ważność wizy wygasła. JAKA KURWA WIZA? Mam zieloną kartę! Teraz wizę mam w dupie. Małpo durna – czemu tak utrudniacie ludziom życie? Nie utrudniamy, takie są przepisy. Ale zobacz, tu na wizie wydanej w ambasadzie USA w Warszawie, amerykański urzędnik Imigracyjny w dniu w którym przyleciałem do USA przybił pieczątkę, która wydłuża ważność wizy o rok. Do czasu otrzymania zielonej karty. – Ale ja nie wiem, co znaczy ta pieczątka. Przefaksowałam twoje dokumenty do Lansing (stolica stanu). Czekaj na telefon, OK? Tak kurwa, wszystko OK.
Gdyby to była Polska, to żadnej takiej sprawy nie pozostawiałem w takim stanie. Pogoniłbym babę do szefa, niech ten przyjdzie, bo mi się nie chce z nią nawet gadać. Przyszedłby szef, popatrzył, posłuchał, pocmoktał, poudawał mądrego i musiał się zgodzić na moją argumentację. I kazałby swojej podwładnej miło się obejść z panem Danielem. Ale tu… tu wszystko jest GŁUPIE. Jej szef jest równie głupi, z tą różnicą, że zarabia trochę więcej.
Talibowie nie będą potrzebowali prawa jazdy, by wjechać ciężarówką pełną materiałów wybuchowych do jakiegoś innego WTC czy Oklahoma City.
Do ludzi z innych stanów USA. Nie piszcie mi zaraz, że to u Was wygląda inaczej. Wiem, że inaczej! W stanie Nowy York zdobywa się punkty. Za każdy dokument jest inna ilość punktów. Możesz się wylegitymować kartą rowerową za 1punkt albo paszportem za 3punkty. Czymkolwiek, by w sumie zebrać 6punktów określających Twoją tożsamość. Jakie dokumenty potrzeba w stanie Michigan, znajdziecie Tutaj.
Baa.. jeszcze lepsza farsa jest z wiarygodnością kredytową. Jeśli jesteśmy „starej daty” i po prostu boimy się „plastikowego pieniądza”, czyli kart kredytowych, płatniczych, debetowych, czeków, itp. A jeszcze bardziej boimy się kredytów, to… w systemie bankowym USA po prostu nie istniejemy! Jeśli wszystko, co mamy, kupiliśmy za gotówkę, to możemy mieć kłopot z kupieniem telefonu, bo operator nie może sprawdzić, czy nie mamy zadłużenia w jakimś banku ze spłatą rat za dom, samochód, meble czy telewizor. A skoro nie ma nas w komputerze, w którym oni sprawdzają wiarygodność kredytową, to nie ma nas wcale!
Baa II… kilka dni temu matka wykupywała sobie ubezpieczenie zdrowotne. Agent przyszedł do domu, skroił ofertę wprost dla klientki i… gdy przyszło płacić pierwszą składkę okazało się, że musi być czek. Czek lub numer karty kredytowej. Żadna inna forma płatności nie wchodzi w rachubę.
- Jak nie to nie, straciłeś klientkę – powiedziała miło matka do agenta.
Ten zaczął wydzwaniać po swoich kolegach agentach, zwierzchnikach, szefach i wreszcie któryś powiedział, że mogą wysłać pocztą dokumenty i rachunek i będzie go można opłacić, tylko, że ubezpieczenie nie będzie działać od chwili podpisania, a dopiero od otrzymania listu i wpłynięcia pieniędzy na konto.
Dlatego właśnie większość sklepów typu market, itp. prowadzą działalność bankową pod nazwą Money Order. To takie coś, jak w Polsce okienka opłat za gaz, telefon, itp. za 99gr, czy 2,50zł za jeden opłacony u nich rachunek. Idziemy do sklepu, chcemy taki niby czek na odpowiednią sumę (np. 22$, bo tyle mamy zapłacić za wodę), sklep nam taki czek drukuje czasami za darmo (np. Kroger w Dearborn) czy za 19, 25, lub 50centów, płacimy te 22,19$ lub 22,25$, podajemy nasze dane i dane odbiorcy czeku, albo dostajemy go „gołego” i w domu wypisujemy na owym czeku, kto go wystawia, (czyli my) no i z jakiej racji (opłata za wodę za miesiąc maj) – i taki czek wysyłamy pocztą na adres odbiorcy. Tak trudne i skomplikowane jest życie XX wiecznego konsumenta w XXI wieku;)
  
1. Niezbędnik każdego Amerykanina – prawo jazdy. W okolicach Detroit (czyli w kolebce światowej motoryzacji) prawie nie istnieje komunikacja miejska (autobusy podmiejskie, metro, taksówki, itp), więc człowiek bez prawa jazdy i bez samochodu po prostu… nie ma racji bytu! Nieletni (czyli ci, którzy nie ukończyli 21 lat) mają swoje prawo jazdy w orientacji pionowej, by nikt się nie pomylił i nie sprzedał takiemu komuś alkoholu!
2. Tył prawa jazdy w którym zaznaczamy, jakie organy przekazujemy do transplantacji, gdy zginiemy w jakimś wypadku. Wszystkie organy, czy tylko kości, oczy czy inne organy. Ja oddałem potrzebujących tylko mojego członka…;)
3. Tyle papierów trzeba przynieść do Sekretariatu Stanu (czyli tam, gdzie wydają prawa jazdy), by uzyskać ten kawałek plastiku upoważniający do poruszania się po drogach Stanów Zjednoczonych.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Zakupy i ceny...

Byłem wczoraj w Macy’s, takim dość ekskluzywnym amerykańskim sklepie, gdzie na dużej powierzchni, często rozkładającej się na dwóch piętrach można nabyć kosmetyki, ubrania, artykuły wyposażenia mieszkań, itp. rzecz znanych światowych producentów. Coś typu wielkiej galerii handlowej z perfumami wszystkich znanych marek, ubraniami kreatorów mody, itd. W każdym dużym mieście w Polsce mamy coś „podobnego” – Galeria Dominikańska we Wrocławiu, Stary Browar w Poznaniu, Arkadia albo Złote Tarasy w Warszawie, itd. Ale tu wiele marek i szeroki asortyment znajduje pod jednym dachem Macy’s. Są oczywiście bardziej luksusowe sklepy typu Bloomingdale’s i jeszcze lepsze np. Neiman MarcusNordstromSaks Fifth Avenue, itd. No, ale snobem, a przede wszystkim milionerem nie jestem, by tam się zaopatrzać.
I co jest w tym wszystkim piękne, gdy wchodzi się do takiej galerii w USA? Że idziesz po takim sklepie, podchodzisz do rzeczy, które Cię interesują, które Ci się podobają i… po prostu stać Cię na nie. Podobają Ci się buty – bierzesz do ręki, wkładasz na nogę i jak pasują możesz spokojnie iść z nimi do kasy nawet nie patrząc, ile kosztują. Bo na pewno nie więcej niż 1dniowa pensja. Ewentualnie 2-3dniowa, w porywach tygodniowa, jak jest to coś z „najwyższej macysowej półki” (ale nigdy nie miesięczna nasza pensja, jak to często ma miejsce w Polsce!). Oczywiście, że są buty za 500$ i 1000$, ale te kupią tylko… Rosjanie (głównie dla możliwości pochwalenia się ceną, a nie wygodą). Kupują takie rzeczy także prawdziwi koneserzy luksusu, do których nigdy nie będę się zaliczał…
Podobnie jest z kosmetykami. Pasuje Ci zapach D&G? Bierzesz do ręki flakonik i wiesz, że nie będzie kosztował więcej, niż 60-80$. A nie to, co w Polsce, że podnosisz flakonik perfum, patrzysz na cenę i ręce zaczynają Ci się trząść, bo trzymasz w rękach dwutygodniową wypłatę! Tu trzyczęściowy zestaw Christiana Diora (Jadore), w pięknym skórzanym pudełku, które może później służyć za kosmetyczkę kosztuje 88$. Oczywiście w chwili, gdy dokonujemy zakupu, pani zapyta, czy mamy kartę rabatową Macy’s? A jak nie mamy, to czy chcemy wyrobić sobie taką kartę (oczywiście za darmo) i na powitanie wśród stałych klientów Macy’s da nam 20% zniżki. Tak więc za trzyczęściowy zestaw kosmetyków (gdzie w Polsce, na allegro, same perfumy kosztują około 250zł) tu zapłacimy 165zł.
Tutaj, jako, że każdy jest potencjalnym klientem, obsługa naprawdę się stara i pytając nas – Czy w czymś pomóc? – naprawdę chcą pomóc. Nie ma opcji, że kogoś, kto przyszedł w butach za 20$ nie stać na buty za 100$. Tu marki nie są tak ważne, jak w Polsce. Tu nie płaci się góry pieniędzy za głupią łyżwę (logo Nike), czy trzy paski Adidasa. Tu płaci się jedynie za… jakość. Ale i tak zawsze 2-3x mniej niż w Polsce. Topowe buty Adidasa kosztują co najwyżej 130-150$. Nie widziałem żadnych seryjnych butów sportowych kosztujących powyżej 150$. Bo jak jakiś sklep by się wyrwał z taką astronomiczną ceną, to inny bankowo użyje tej ceny w reklamie porównawczej – że w Macy’s zapłacisz za te buty ponad 100$, a u nas są za jedyne 90$. Tu 300$ kosztują buty szyte na zamówienie przez koncerny, które szyją je zawodowym sportowcom. Może nasz but być z tego samego kawałka świńskiej skóry z której przed chwilą wytwarzany był but dla Davida Beckhama. A w Polsce trzeba dać 200-250$ za buty, które już dawno zeszły z aktualnych kolekcji w USA czy Europie Zachodniej, a w Polsce płacimy za nie jako za nowość kolosalne pieniądze.
Tu naprawdę każdy Europejczyk, który wymienił swoje Euro lub Funty na Dolary musi czuć się jak na jednej wielkiej wyprzedaży. A Polak to dopiero! Nie dość, że dolar bardzo słabo stoi wobec wszystkich innych walut, to jeszcze tu wszystko jest około 2razy tańsze. Pierwsza reakcja jest taka, że chce się kupować po prostu wszystko! Levisy po 25-40$, buty Reebok, Nike, Adidas po 15-70$, laptopy, kamery, aparaty, telefony. Jednak nie widząc, by ludzie się zabijali o te bardzo tanie rzeczy, powoli nabiera się przekonania, że ci Amerykanie chyba nie potrafią liczyć, bo nie kupują tego wszystkiego na pniu. A tak naprawdę to nie Amerykanie płacą mało, to nie Anglicy płacą mało, to Polacy za wszystko płacą tak dużo. To jest naprawdę przykre. Nawet za leki płacimy w Polsce o wiele więcej, niż ludzie z Zachodu. Nie dlatego, że tam leki są dotowane – tam po prostu na chorych tak strasznie się nie zarabia. Kupi ktoś w Polsce Aspirynę w butelce liczącej 200 tabletek za 99centów? TAK, 1,3grosza za jedną – nic tylko chorować!;)

Ceny w USA.
 Myślę, że duży wpływ na ceny wszystkiego w USA mają… reklamy. Oczywiście największy wpływ mają niskie cła i podatki (6% TAX, zamiast 22% VATu), duża siła nabywcza obywateli (sprzedaje się dużo rzeczy, więc można sprzedawać z małą marżą). Dodatkowo na cenę wpływa to, że jest naprawdę przeogromna konkurencja i jak znajdziemy coś taniej w innym sklepie, to ten droższy sprzedawca często obniży swoją cenę jeszcze bardziej, byśmy nie poszli do konkurencji. Nawet w sklepach typu MediaMarkt kasjer ręcznie nam nabije cenę, którą gotowi jesteśmy dać (no, przynajmniej ja mam w CircuitCity takie „chody”).
Reklama czyni cuda, a reklama porównawcza czyni wszystko tańszym. To, że można u nich w telewizji, w prasie, w gazetkach reklamowych reklamować się np. tak: „U nas galon mleka kosztuje 1,99$, podczas gdy w Mejier jest ono po 2,5$!”. Nikt zatem nie odważy się podnieść ceny czegokolwiek ponad to, co ludzie są gotowi zapłacić, ponad kilka procent marży (a nie jak u nas – kilkadziesiąt), bo konkurencja NA PEWNO wykorzysta taką kosmiczną cenę w swojej reklamie. Będzie grzmiała, że w Macy’s najnowsze buty Nike kosztują ponad 100$!, podczas gdy od nas wyjdziesz w nich za jedyne 90$. I, by zaoszczędzić te 10$ naprawdę wiele osób przyjedzie je tam kupić. Nawet przy dzisiejszych cenach benzyny. Bo skoro taniej mają buty, to pewnie wszystko inne też. Tak to właśnie działa w USA i chwała im za to – za prawdziwą konkurencję.
Przychodzą nam wysokie raty za ubezpieczenie? Dzwonimy do naszego ubezpieczyciela, a on mówi, że już niczego nie może obniżyć z naszej składki. Dzwonimy zatem do konkurencji i się skarżymy, że płacimy w naszym takim „PZU” za dużo. Konkurencja zrobi wszystko, by nas przejąć, więc da nam naprawdę dobrą ofertę. Dzwonimy znów do naszego ubezpieczyciela, mówimy, że rezygnujemy z jego drogiej polisy, bo „Warta” daje nam lepszą stawkę, więc oczywiście magicznym sposobem to, co jeszcze rano nie dało się obniżyć (nasz rata), teraz jest już o kilkadziesiąt dolarów niższa.
Tak więc, tu nawet w drogich wydawałoby się sklepach typu Macy’s można nieraz kupić coś o wiele taniej, niż gdzie indziej. Tu nie ma sklepów dla elit i dla mas. Tu „masa” (klasa średnia) ma tak wielką siłę nabywczą, że jest ważniejsza od elit. W Polsce z salonu Ewy Minge nas obsługa delikatnie przegoni wzrokiem, gdy nie zauważy w naszym stroju niczego droższego, niż najtańsza oferowana przez nich rzecz. Tu to my musimy przeganiać obsługę, która chce nam co chwilę w czymś pomóc, coś pokazać, doradzić. Oczywiście, są sklepy do których, by wejść, musimy być celebrity (czyli jakąś znaną osobą lub VIP-em) i mieć umówioną wizytę w takim sklepie – ale takie rzeczy to na szczęście tylko w Californii lub Nowym Yorku.
Wszystkie ceny, które będę tu podawał będą już z wliczonym podatkiem TAX. Podatek ten wynosi w stanie Michigan 6%. Kupując coś np. w Nowym Yorku zapłacimy większy podatek (9%), więc cenę należałoby przekalkulować na nowo. Stan Michigan nie ma podatku TAX na żywność, na napoje, na benzynę (tzn. TAX jest już w liczony w jej cenę). Opodatkowane są ciepłe potrawy (pizza, hamburgery, hot dogi, BurgerKing, KFC, McDonalds, Pizza Hut, TacoBell, jedzenie w restauracjach, itd). Inne stany mają TAX na żywność nieprzetworzoną (jedne stany tak samo wysoki podatek jak na inne produkty, inne stany nakładają niższy podatek na żywność). Ale i tak te wszystkie TAX-y są niczym wobec naszego 22% VAT-u, naszych ceł, akcyz, itd. Tak więc już na „dzień dobry” wszystko jest w Michigan tańsze o 15% przez ten właśnie podatek. 22% w Polsce – 6% w Michigan = 15% oszczędności. 2x tańsza benzyna i energia robi dodatkowe oszczędności w kosztach własnych sklepów. A WIELKI rynek zbytu w USA (305milionów obywateli) oraz WIELKA konsumpcja powoduje, że wszystko jest tańsze, bo sprzedaje się tego wiele razy więcej, niż w biednych krajach, więc można zarabiać nie na marży, a na obrocie.

Podejmę pracę kuriera na trasie USA – Polska. Zainteresowanych proszę o kontakt na podany z boku adres e-mail.

(Śmieszne ogłoszenie? To poczekajcie na notkę o tym, jak Urząd Celny w Warszawie zatrzymał mi paczkę…)


Ktoś (Luke) prosił mnie o adresy internetowe sklepów w USA, które ślą rzeczy do Polski. NIE MA TAKICH SKLEPÓW!;) Oni nie wiedzą, co to jest Polska. Oni często nie honorują naszych kart kredytowych. W końcu z Europy Wschodniej (głównie z Bułgarii i Rumunii) pochodzi większość najlepszych złodziei i fałszerzy kart kredytowych. No, OK, są sklepy, które sprzedają rzeczy i wysyłają je do Polski. Najczęściej płatności dokonuje się przez PayPal. Oczywiście na takiej paczce z USA (tzn. w deklaracji celnej) musiałaby być wpisana prawdziwa wartość rzeczy się w paczce znajdujących, a wtedy, gdy jest to więcej niż 35$… polski Urząd Celny już się tym zajmie, byśmy za bardzo nie oszczędzili na imporcie z USA. A gdy sklep na naszą prośbę zaniży wartość przesyłki, to w razie jak ona zaginie, to Poczta Polska odda nam jedynie tę zaniżoną wartość. Tak Unia Europejska (a Polska to już szczególnie!) walczy z zalewem tanich rzeczy z USA. A czy są tanie? Obecnie zastanawiam się nad zestawem Laptop Toshiba + 32calowy TV LCD HDTV Toshiba za 998$. Czyli, kup laptopa, dostaniesz TV gratis. Albo odwrotnie;) Rok później (w październiku 2009) podobny zestaw kosztował już tylko 650$ (laptop Toshiba Satellite L505D-S5965 + 26calowy TV LCD 26AV502U), ale ja kupiłem inny zestaw – Laptop HP Pavilion DV7 + bezprzewodowe urządzenie wielofunkcyjne HP C4795 za 682$. W Polsce, na Allegro za sam taki laptop jego właściciel chce otrzymać 860$ zaznaczając, że to i tak jest o 1000zł taniej, niż chcą za niego w sklepie, czyli w Polsce wychodzi w sumie 2x drożej, niż w USA.

Kilka przykładowych cen z Macys:
 (uwzględniają 6% TAX i zniżkę stałoklientową):

Buty Donna Karan DKNYC „Kira” Mary Jane – 98$
Klapki Ralph Lauren „Tara” Sandal – 56$
Azzaro Chrome Legends Eau de Toilette                  – 125ml – 57$
Burberry Women Eau de Parfum Spray                     – 100ml – 61$
Burberry Brit Eau de Parfum Spray                           – 100ml – 72$
Bvlgari AQVA Pour Homme Marine Eau de Toilette     – 100ml – 61$
Bvlgari Omnia Crystalline Eau de Toilette                 – 65 ml – 62$
Bvlgari Rose Essentielle Eau de Toilette                   – 50 ml – 58$
Bvlgari Omnia Améthyste Eau de Toilette Spray        – 65 ml – 62$
Bvlgari pour Femme Eau de Parfum                         – 50 ml – 72$
Bvlgari Omnia Eau de Parfum Spray                         – 50 ml – 75$
Bvlgari BLV Notte pour Femme Eau de Parfum Spray  – 40 ml – 53$
Bvlgari BLV Eau de Toilette Spray                             – 75 ml – 70$
Bvlgari Black Eau de Toilette Spray                           – 75 ml – 58$
Calvin Klein Secret Obsession Eau de Parfum             – 100ml – 61$
Eternity by Calvin Klein® Eau de Parfum Spray           – 100ml – 57$
ck One Summer Limited Edition Eau de Toilette Spray – 100ml – 35$
Calvin Klein MAN Eau de Toilette Spray                      – 100ml – 58$
Euphoria by Calvin Klein Eau de Parfum                    – 100ml – 64$
Calvin Klein® Escape for Men Eau de Toilette Spray    – 100ml – 51$
cK One Eau de Toilette Spray/Pour                            – 200ml – 49$
cK Be Eau de Toilette Spray/Pour                              – 200ml – 47$
Calvin Klein® Obsession for Her Eau de Parfum Spray – 100ml – 57$
Calvin Klein® Escape for Her Eau de Parfum Spray      – 100ml – 57$
CHANEL N° 5 Eau de Toilette Spray                            – 100ml – 74$
CHANEL N° 19 Eau de Toilette Spray                          – 100ml – 74$
CHANEL COCO Eau de Parfum Classic Bottle               – 100ml – 93$
CHANEL CRISTALLE EAU DE PARFUM SPRAY                – 50 ml – 57$
CHANEL COCO MADEMOISELLE Eau de Parfum Spray   – 100ml – 93$

Diesel Fuel For Life Eau de Toilette for Men               – 75 ml – 52$
DKNY Delicious Night Eau de Toilette                         – 100ml – 58$
DKNY Be Delicious Eau de Parfum Spray                    – 100ml – 58$
Dolce & Gabbana The One Eau de Parfum Spray        – 75 ml – 72$
Dolce & Gabbana The One Purse Spray                     – 45 ml – 58$
Dolce & Gabbana Light Blue Pour Homme Eau de Toilette Spray – 125ml – 59$
Light Blue Eau de Toilette Spray by Dolce & Gabbana  – 100ml – 69$
Dolce & Gabbana Eau de Toilette Spray for Him          – 125ml – 59$
Dolce & Gabbana Eau de Toilette for Her                    – 100ml – 69$