sobota, 30 sierpnia 2008

Prawo jazdy w USA...

Myślałem, że w USA wszystko jest łatwe. A przynajmniej łatwiejsze niż w Polsce. Że tu, dokumenty (szczególnie te niezbędne do prawnego funkcjonowania, takie jak Prawo Jazdy lub ID) zdobywa się łatwo i bez zbędnych kłopotów i formalności. Może i kiedyś tak było (przed zamachami 9/11). Może jeszcze przed rokiem było łatwiej (przepisy odnośnie wydawania prawa jazdy w stanie Michigan zaostrzyły się na początku 2008 roku). Może dla rodowitego obywatela USA to wszystko jest prostsze, niż dla napływowego rezydenta, no, ale bez przesady! Dawniej (nawet jeszcze w 2007 roku) można było sobie wyrobić (w stanie Michigan) prawo jazdy bez numerku SSN. Czyli każdy odwiedzający USA w celach turystycznych (czyli tak, jak robi to większość naszych Rodaków), komu po 1-3 miesiącach przedawniało się prawo do poruszania się samochodem na podstawie polskiego prawa jazdy, mógł sobie wyrobić amerykańskie Driver’s License. Teraz niestety procedura jest bardzo złożona. A dla mnie wydaje się wręcz… DEBILNA!
W USA obowiązują procedury. Gdy przyjeżdża karetka do kogoś, kto nie żyje już od kilku dni, to zgodnie z procedurą sprawdzą jego puls – ZERO! Jego temperaturę? 22 stC. I poddają go eletrowstrząsom, pomimo tego, że to trup, który psuje się od kilku dni, i efekty tego psucia się czuć już bardzo wyraźnie. Procedura wymaga właśnie takich zachowań i czynności, i tak też wszyscy ratownicy postępują, by nikt nie zarzucił im zaniedbania swoich obowiązków. Podobnie urzędnicy we wszystkich amerykańskich instytucjach. Ludzie pracujący w urzędach są jedynie przedłużeniem komputera. Takim rozszerzeniem peryferyjnym, jak myszka lub klawiatura. To jedynie urządzenie wejścia – wyjścia informacji. Jeśli w odpowiednią rubrykę taka osoba nie wpisze odpowiednich danych, z jedynie uznanych proceduralnie dokumentów, to dalej nie ruszy nawet, gdyby była ciągnięta przez wielkiego TIRa lub Mariusza Pudzianowskiego. Oznacza to, że jeśli legalności mojego pobytu w USA nie stwierdzę moim numerem SSN wypisanym na oryginalnej karcie SSN, drukiem W-2 lub SSA-1099, albo książeczką wojskową USA, ale przyniosę jakieś pismo urzędowe, w którym ów numer się znajduje czarno na białym to i tak nie przekonam pani z okienka, że mam prawdziwy numer SSN. Bo dla niej wcale nie jest oczywiste, że skoro mam dokument, do otrzymania którego SSN był niezbędny – np. Zieloną Kartę, i muszę mieć SSN, by móc mieć tę Zieloną Kartę – to ona po prostu nie ma o tym pojęcia! Przekładając to na polskie realia, to coś takiego, jakby musiała zaznaczyć w komputerze, czy mam zdaną maturę, a ja zapomniałbym mojego świadectwa maturalnego, ale zamiast tego wylegitymowałbym się dyplomem ukończenia wyższej uczelni, a pani nie wiedziała, czy ma zaznaczyć, że mam maturę. Ja pokazuję Pani, że mam dyplom ukończenia Politechniki, że jestem inżynierem, że przecież nie mogę pójść na studia bez matury – a ona – pokaż świadectwo maturalne, bo tak mi nakazuje komputer, bo ja nie wiem, co to dyplom ukończenia uczelni wyższej, bo sama ukończyłam tylko przedszkole. Koniec kropka.
Tak więc niezbędną kartkę z moim numerem SSN oczywiście miałem. – OK.
Świadectwo legalności mojego pobytu w USA można stwierdzić: aktem urodzenia w USA, amerykańskim paszportem, Zieloną Kartą, świadectwem obywatelstwa, świadectwem naturalizacji, itp. – ja pokazałem moją Zieloną Kartę – OK.
Moją tożsamość można stwierdzić za pomocą przynajmniej dwóch dokumentów: polskim prawem jazdy (najczęściej trzeba je tłumaczyć, albo najlepiej już w Polsce wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy, na którym można jeździć w USA) kobieta wykazała się dobrą wolą i chciała dostrzec, że na przedniej stronie polskiego prawa jazdy przebiegają różowe napisy we wszystkich unijnych językach, że jest to Prawo Jazdy, Driver License, itd; – OK

No i zaczyna się kuriozum -
 dowód mojego zamieszkiwania w stanie Michigan. Najważniejsze są… rachunki wystawione na mnie. Przybyłem zaledwie kilka dni wcześniej, mieszkam za darmo w domu mojej matki, a oni chcą, bym przedstawił jakiś rachunek wystawiony na siebie, np. za wodę, za gaz, za telefon, za internet. Jak nie rachunki, to ratę kredytową za cokolwiek – np. że spłacam samochód. To może chociaż list z banku, że posiadam u nich konto i przynajmniej jeden „wyciąg” wysłany na mój michigański adres. Korespondencja lub cenzurka ze szkoły wysłana na mój adres. Ichni PIT lub inny dowód opłacania tu podatków stanowych lub federalnych. Polisa zdrowotna, polisa na życie lub polisa samochodowa wystawiona na moje nazwisko i adres. Itp.
Pokazuję kobiecie i tłumaczę jak krowie na pastwisku, że otrzymałem już pięć ważnych listów od urzędów imigracyjnych USA wystawionych na moje nazwisko i wysłanych na mój michigański adres. Jest to list z U.S. Citizenship & Immigration Services, w którym przysłali mi moją zieloną kartę, jest to list z Departamentu of Homeland Security z notą powitalną w USA, oraz list z dupy Maryny, w którym otrzymałem moją Social Security Card. Wszędzie widnieje moje imię, nazwisko oraz michigański adres. No, sorry, ale tych urzędów nie ma na liście.
No KURWA MAĆ! To ja kilka dni po przyjeździe do USA mam mieć już wystawione na siebie kilka rachunków za media, kilka wyciągów z konta w banku, w którym nigdy przedtem nie byłem, mam mieć udokumentowane trzy lata nauki w szkole, z której otrzymywałem listy z ocenami?! Chcę zdobyć dokument niezbędny do życia, pracowania, dojazdu do szkoły, a tu muszę mieć jakieś debilne i nieosiągalne dla nowoprzybyłego obywatela świstki papieru. Mam polski paszport, amerykańską wizę, zieloną kartę, SSN, polskie prawo jazdy, polski dowód osobisty, a nie mam rachunku na 10$ za 100 kWh zużytego prądu i dupa z tego wszystkiego? Mogłem sam sobie w domu na drukarce wydrukować rachunek za skoszenie trawy przed domem i pewnie by to wystarczyło.
Nie wiem, jakie problemy mają obcokrajowcy z wyrobieniem sobie prawa jazdy w Polsce. Ale myślę, że jeśli mają kartę stałego pobytu, to jak tylko zdadzą jakimś cudem niezbędny test teoretyczny i jeszcze większym cudem egzamin praktyczny, to nikt im nie utrudnia życia. Tu myślę, że z papierami będzie o wiele większy problem, niż z egzaminami.
I na czym stanęliśmy? Na najbardziej kuriozalnej sprawie – miejsce mojego zamieszkania w USA. Tu nie trzeba się meldować, więc jedynym dowodem zamieszkania są… rachunki. Wynajmujemy mieszkanie, następnego dnia możemy, a nawet powinniśmy wszystko przepisać na siebie. Wszystkie czynsze, opłaty za gaz, prąd, telefon – to jest dowodem naszego zamieszkiwania pod adresem, którym się posługujemy. Ewentualnie może być wyciąg z banku. Więc skoro przybyliśmy do USA dopiero co, nic na siebie nie mamy, bo mieszkamy u rodziny, a konta w banku jeszcze nie założyliśmy, a jak nawet, to pierwszy wyciąg przyjdzie dopiero po 20-stym, to jesteśmy uziemieni na miesiąc, bo nie udowodnimy, gdzie mieszkamy. I tak oto wygląda wolność i swoboda w USA. Nie musisz się meldować, ale przez to tak naprawdę nie istniejesz dla komputerów Secretary od State.
Gdy przyszedł mi wyciąg z banku, że mam tam konto, oszczędności, kartę kredytową, oraz gdy przedstawiłem list ze szkoły oraz certyfikat z owej szkoły, że ukończyłem „English as a Second Language” – mogłem jechać do Secretary of State, by może wreszcie wyrobić sobie to pieruńskie prawo jazdy. Uff, trafiłem na białą panią, co oznacza, że może zrozumie moje położenie. I zrozumiała. Dostałem test do ręki, dowolną ilość czasu na jego rozwiązanie. Test oczywiście dostępny był po polsku i wszystkich innych językach, więc don’t worry imigranci. Zrobiłem 5 błędów, więc oczywiście… zdałem. Mogłem zrobić 10, w 40 pytaniach. Skoro w USA prowadzą auta różni Bangla, którzy samochód widzieli w swoich krajach jedynie na obrazkach, a całe życie poruszali się co najwyżej na krowie lub osiołku, więc co dopiero ja. Popłynąłem na pytaniach typu: Kierowca prowadzący auto ocenia sytuację na drodze, na którą może zareagować w 4, 8 czy 12 sekund, albo kiedy możemy przy wyprzedzaniu schować się przed wyprzedzany pojazd – gdy zatrąbimy przy jego wyprzedzaniu, gdy wyminiemy go ponad 15 metrów, czy gdy zobaczymy obydwa jego światła we wstecznym lusterku?;) Nie chciałem przesadzać i robić zdjęć pytań, ale niektóre naprawdę były kuriozalne.
Po zdanym egzaminie teoretycznym (kosztuje 1 cent, czyli zdaje się go za darmo), dostałem listę numerów telefonów szkół jazdy lub prywatnych egzaminatorów, którzy mogą mnie przetestować na Road Teście. Zadzwoniłem i umówiłem się na dzień później. Można jechać swoim autem, albo jej (była to kobieta!;) Jeśli swoim, to trzeba mieć oczywiście dowód rejestracyjny, ubezpieczenie, oraz auto powinno być sprawne, bo sprawdzenie jego sprawności w wyniku wątpliwości kosztowałoby 25$. Test kosztuje 40$. A reszta procedury papierkowej w urzędzie dodatkowe 25$. A jeśli własnego auta nie mamy, to za 35$ wynajmujemy auto egzaminatora (w tym przypadku byłby to 2,5tonowy PickUp Ford F150!)
Na początku „plac”. Podjechać do przodu i stanąć na białej linii na asfalcie możliwie blisko zderzakiem. Wycofać tyłem do garażu – po słupkach, po ścianach bocznych, byle zmieścić się w „światło” garażu;) Zrobić kopertę. Zrobiłem kopertę tak, że pół auta wystawało – w końcu to wielka Toyota, a nie mała Corsa, ale oczywiście… wszystko OK. Później pani poprowadziła mnie 10mil po moich najbliższych okolicach i wszystko zdane.
Dziwnie się człowiek czuje, gdy na egzaminie świeci się czerwone światło na skrzyżowaniu, my oczywiście możemy na nim skręcić. Zapytałem uprzejmie czy mogę, pani uprzejmie odpowiedziała, że tak, i wio.
I ponowna wizyta w secretary i… KURWA! To jest państwo DEBILI! Przegięli na pełnej linii! Są po prostu popierdoleni na MAXA! Nie mam słów na głupotę ich administracji publicznej. Byłem tam dzień wcześniej. Przyjmowała mnie ruda pani. Wszystko było OK, więc wydała mi test teoretyczny, który wypełniłem, zdałem. Dała mi więc zaświadczenie, że mam prawo robić sobie test z jazdy. Zrobiłem test z jazdy. Po jego pozytywnym zaliczeniu dostałem piękny certyfikat, że mogą mi wreszcie wydać to pieprzone prawo jazdy. Wracam z nim szczęśliwy do Secretary of State, a tu mi popieprzona inna baba z okienka mówi, że mi ważność wizy wygasła. JAKA KURWA WIZA? Mam zieloną kartę! Teraz wizę mam w dupie. Małpo durna – czemu tak utrudniacie ludziom życie? Nie utrudniamy, takie są przepisy. Ale zobacz, tu na wizie wydanej w ambasadzie USA w Warszawie, amerykański urzędnik Imigracyjny w dniu w którym przyleciałem do USA przybił pieczątkę, która wydłuża ważność wizy o rok. Do czasu otrzymania zielonej karty. – Ale ja nie wiem, co znaczy ta pieczątka. Przefaksowałam twoje dokumenty do Lansing (stolica stanu). Czekaj na telefon, OK? Tak kurwa, wszystko OK.
Gdyby to była Polska, to żadnej takiej sprawy nie pozostawiałem w takim stanie. Pogoniłbym babę do szefa, niech ten przyjdzie, bo mi się nie chce z nią nawet gadać. Przyszedłby szef, popatrzył, posłuchał, pocmoktał, poudawał mądrego i musiał się zgodzić na moją argumentację. I kazałby swojej podwładnej miło się obejść z panem Danielem. Ale tu… tu wszystko jest GŁUPIE. Jej szef jest równie głupi, z tą różnicą, że zarabia trochę więcej.
Talibowie nie będą potrzebowali prawa jazdy, by wjechać ciężarówką pełną materiałów wybuchowych do jakiegoś innego WTC czy Oklahoma City.
Do ludzi z innych stanów USA. Nie piszcie mi zaraz, że to u Was wygląda inaczej. Wiem, że inaczej! W stanie Nowy York zdobywa się punkty. Za każdy dokument jest inna ilość punktów. Możesz się wylegitymować kartą rowerową za 1punkt albo paszportem za 3punkty. Czymkolwiek, by w sumie zebrać 6punktów określających Twoją tożsamość. Jakie dokumenty potrzeba w stanie Michigan, znajdziecie Tutaj.
Baa.. jeszcze lepsza farsa jest z wiarygodnością kredytową. Jeśli jesteśmy „starej daty” i po prostu boimy się „plastikowego pieniądza”, czyli kart kredytowych, płatniczych, debetowych, czeków, itp. A jeszcze bardziej boimy się kredytów, to… w systemie bankowym USA po prostu nie istniejemy! Jeśli wszystko, co mamy, kupiliśmy za gotówkę, to możemy mieć kłopot z kupieniem telefonu, bo operator nie może sprawdzić, czy nie mamy zadłużenia w jakimś banku ze spłatą rat za dom, samochód, meble czy telewizor. A skoro nie ma nas w komputerze, w którym oni sprawdzają wiarygodność kredytową, to nie ma nas wcale!
Baa II… kilka dni temu matka wykupywała sobie ubezpieczenie zdrowotne. Agent przyszedł do domu, skroił ofertę wprost dla klientki i… gdy przyszło płacić pierwszą składkę okazało się, że musi być czek. Czek lub numer karty kredytowej. Żadna inna forma płatności nie wchodzi w rachubę.
- Jak nie to nie, straciłeś klientkę – powiedziała miło matka do agenta.
Ten zaczął wydzwaniać po swoich kolegach agentach, zwierzchnikach, szefach i wreszcie któryś powiedział, że mogą wysłać pocztą dokumenty i rachunek i będzie go można opłacić, tylko, że ubezpieczenie nie będzie działać od chwili podpisania, a dopiero od otrzymania listu i wpłynięcia pieniędzy na konto.
Dlatego właśnie większość sklepów typu market, itp. prowadzą działalność bankową pod nazwą Money Order. To takie coś, jak w Polsce okienka opłat za gaz, telefon, itp. za 99gr, czy 2,50zł za jeden opłacony u nich rachunek. Idziemy do sklepu, chcemy taki niby czek na odpowiednią sumę (np. 22$, bo tyle mamy zapłacić za wodę), sklep nam taki czek drukuje czasami za darmo (np. Kroger w Dearborn) czy za 19, 25, lub 50centów, płacimy te 22,19$ lub 22,25$, podajemy nasze dane i dane odbiorcy czeku, albo dostajemy go „gołego” i w domu wypisujemy na owym czeku, kto go wystawia, (czyli my) no i z jakiej racji (opłata za wodę za miesiąc maj) – i taki czek wysyłamy pocztą na adres odbiorcy. Tak trudne i skomplikowane jest życie XX wiecznego konsumenta w XXI wieku;)
  
1. Niezbędnik każdego Amerykanina – prawo jazdy. W okolicach Detroit (czyli w kolebce światowej motoryzacji) prawie nie istnieje komunikacja miejska (autobusy podmiejskie, metro, taksówki, itp), więc człowiek bez prawa jazdy i bez samochodu po prostu… nie ma racji bytu! Nieletni (czyli ci, którzy nie ukończyli 21 lat) mają swoje prawo jazdy w orientacji pionowej, by nikt się nie pomylił i nie sprzedał takiemu komuś alkoholu!
2. Tył prawa jazdy w którym zaznaczamy, jakie organy przekazujemy do transplantacji, gdy zginiemy w jakimś wypadku. Wszystkie organy, czy tylko kości, oczy czy inne organy. Ja oddałem potrzebujących tylko mojego członka…;)
3. Tyle papierów trzeba przynieść do Sekretariatu Stanu (czyli tam, gdzie wydają prawa jazdy), by uzyskać ten kawałek plastiku upoważniający do poruszania się po drogach Stanów Zjednoczonych.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Zakupy i ceny...

Byłem wczoraj w Macy’s, takim dość ekskluzywnym amerykańskim sklepie, gdzie na dużej powierzchni, często rozkładającej się na dwóch piętrach można nabyć kosmetyki, ubrania, artykuły wyposażenia mieszkań, itp. rzecz znanych światowych producentów. Coś typu wielkiej galerii handlowej z perfumami wszystkich znanych marek, ubraniami kreatorów mody, itd. W każdym dużym mieście w Polsce mamy coś „podobnego” – Galeria Dominikańska we Wrocławiu, Stary Browar w Poznaniu, Arkadia albo Złote Tarasy w Warszawie, itd. Ale tu wiele marek i szeroki asortyment znajduje pod jednym dachem Macy’s. Są oczywiście bardziej luksusowe sklepy typu Bloomingdale’s i jeszcze lepsze np. Neiman MarcusNordstromSaks Fifth Avenue, itd. No, ale snobem, a przede wszystkim milionerem nie jestem, by tam się zaopatrzać.
I co jest w tym wszystkim piękne, gdy wchodzi się do takiej galerii w USA? Że idziesz po takim sklepie, podchodzisz do rzeczy, które Cię interesują, które Ci się podobają i… po prostu stać Cię na nie. Podobają Ci się buty – bierzesz do ręki, wkładasz na nogę i jak pasują możesz spokojnie iść z nimi do kasy nawet nie patrząc, ile kosztują. Bo na pewno nie więcej niż 1dniowa pensja. Ewentualnie 2-3dniowa, w porywach tygodniowa, jak jest to coś z „najwyższej macysowej półki” (ale nigdy nie miesięczna nasza pensja, jak to często ma miejsce w Polsce!). Oczywiście, że są buty za 500$ i 1000$, ale te kupią tylko… Rosjanie (głównie dla możliwości pochwalenia się ceną, a nie wygodą). Kupują takie rzeczy także prawdziwi koneserzy luksusu, do których nigdy nie będę się zaliczał…
Podobnie jest z kosmetykami. Pasuje Ci zapach D&G? Bierzesz do ręki flakonik i wiesz, że nie będzie kosztował więcej, niż 60-80$. A nie to, co w Polsce, że podnosisz flakonik perfum, patrzysz na cenę i ręce zaczynają Ci się trząść, bo trzymasz w rękach dwutygodniową wypłatę! Tu trzyczęściowy zestaw Christiana Diora (Jadore), w pięknym skórzanym pudełku, które może później służyć za kosmetyczkę kosztuje 88$. Oczywiście w chwili, gdy dokonujemy zakupu, pani zapyta, czy mamy kartę rabatową Macy’s? A jak nie mamy, to czy chcemy wyrobić sobie taką kartę (oczywiście za darmo) i na powitanie wśród stałych klientów Macy’s da nam 20% zniżki. Tak więc za trzyczęściowy zestaw kosmetyków (gdzie w Polsce, na allegro, same perfumy kosztują około 250zł) tu zapłacimy 165zł.
Tutaj, jako, że każdy jest potencjalnym klientem, obsługa naprawdę się stara i pytając nas – Czy w czymś pomóc? – naprawdę chcą pomóc. Nie ma opcji, że kogoś, kto przyszedł w butach za 20$ nie stać na buty za 100$. Tu marki nie są tak ważne, jak w Polsce. Tu nie płaci się góry pieniędzy za głupią łyżwę (logo Nike), czy trzy paski Adidasa. Tu płaci się jedynie za… jakość. Ale i tak zawsze 2-3x mniej niż w Polsce. Topowe buty Adidasa kosztują co najwyżej 130-150$. Nie widziałem żadnych seryjnych butów sportowych kosztujących powyżej 150$. Bo jak jakiś sklep by się wyrwał z taką astronomiczną ceną, to inny bankowo użyje tej ceny w reklamie porównawczej – że w Macy’s zapłacisz za te buty ponad 100$, a u nas są za jedyne 90$. Tu 300$ kosztują buty szyte na zamówienie przez koncerny, które szyją je zawodowym sportowcom. Może nasz but być z tego samego kawałka świńskiej skóry z której przed chwilą wytwarzany był but dla Davida Beckhama. A w Polsce trzeba dać 200-250$ za buty, które już dawno zeszły z aktualnych kolekcji w USA czy Europie Zachodniej, a w Polsce płacimy za nie jako za nowość kolosalne pieniądze.
Tu naprawdę każdy Europejczyk, który wymienił swoje Euro lub Funty na Dolary musi czuć się jak na jednej wielkiej wyprzedaży. A Polak to dopiero! Nie dość, że dolar bardzo słabo stoi wobec wszystkich innych walut, to jeszcze tu wszystko jest około 2razy tańsze. Pierwsza reakcja jest taka, że chce się kupować po prostu wszystko! Levisy po 25-40$, buty Reebok, Nike, Adidas po 15-70$, laptopy, kamery, aparaty, telefony. Jednak nie widząc, by ludzie się zabijali o te bardzo tanie rzeczy, powoli nabiera się przekonania, że ci Amerykanie chyba nie potrafią liczyć, bo nie kupują tego wszystkiego na pniu. A tak naprawdę to nie Amerykanie płacą mało, to nie Anglicy płacą mało, to Polacy za wszystko płacą tak dużo. To jest naprawdę przykre. Nawet za leki płacimy w Polsce o wiele więcej, niż ludzie z Zachodu. Nie dlatego, że tam leki są dotowane – tam po prostu na chorych tak strasznie się nie zarabia. Kupi ktoś w Polsce Aspirynę w butelce liczącej 200 tabletek za 99centów? TAK, 1,3grosza za jedną – nic tylko chorować!;)

Ceny w USA.
 Myślę, że duży wpływ na ceny wszystkiego w USA mają… reklamy. Oczywiście największy wpływ mają niskie cła i podatki (6% TAX, zamiast 22% VATu), duża siła nabywcza obywateli (sprzedaje się dużo rzeczy, więc można sprzedawać z małą marżą). Dodatkowo na cenę wpływa to, że jest naprawdę przeogromna konkurencja i jak znajdziemy coś taniej w innym sklepie, to ten droższy sprzedawca często obniży swoją cenę jeszcze bardziej, byśmy nie poszli do konkurencji. Nawet w sklepach typu MediaMarkt kasjer ręcznie nam nabije cenę, którą gotowi jesteśmy dać (no, przynajmniej ja mam w CircuitCity takie „chody”).
Reklama czyni cuda, a reklama porównawcza czyni wszystko tańszym. To, że można u nich w telewizji, w prasie, w gazetkach reklamowych reklamować się np. tak: „U nas galon mleka kosztuje 1,99$, podczas gdy w Mejier jest ono po 2,5$!”. Nikt zatem nie odważy się podnieść ceny czegokolwiek ponad to, co ludzie są gotowi zapłacić, ponad kilka procent marży (a nie jak u nas – kilkadziesiąt), bo konkurencja NA PEWNO wykorzysta taką kosmiczną cenę w swojej reklamie. Będzie grzmiała, że w Macy’s najnowsze buty Nike kosztują ponad 100$!, podczas gdy od nas wyjdziesz w nich za jedyne 90$. I, by zaoszczędzić te 10$ naprawdę wiele osób przyjedzie je tam kupić. Nawet przy dzisiejszych cenach benzyny. Bo skoro taniej mają buty, to pewnie wszystko inne też. Tak to właśnie działa w USA i chwała im za to – za prawdziwą konkurencję.
Przychodzą nam wysokie raty za ubezpieczenie? Dzwonimy do naszego ubezpieczyciela, a on mówi, że już niczego nie może obniżyć z naszej składki. Dzwonimy zatem do konkurencji i się skarżymy, że płacimy w naszym takim „PZU” za dużo. Konkurencja zrobi wszystko, by nas przejąć, więc da nam naprawdę dobrą ofertę. Dzwonimy znów do naszego ubezpieczyciela, mówimy, że rezygnujemy z jego drogiej polisy, bo „Warta” daje nam lepszą stawkę, więc oczywiście magicznym sposobem to, co jeszcze rano nie dało się obniżyć (nasz rata), teraz jest już o kilkadziesiąt dolarów niższa.
Tak więc, tu nawet w drogich wydawałoby się sklepach typu Macy’s można nieraz kupić coś o wiele taniej, niż gdzie indziej. Tu nie ma sklepów dla elit i dla mas. Tu „masa” (klasa średnia) ma tak wielką siłę nabywczą, że jest ważniejsza od elit. W Polsce z salonu Ewy Minge nas obsługa delikatnie przegoni wzrokiem, gdy nie zauważy w naszym stroju niczego droższego, niż najtańsza oferowana przez nich rzecz. Tu to my musimy przeganiać obsługę, która chce nam co chwilę w czymś pomóc, coś pokazać, doradzić. Oczywiście, są sklepy do których, by wejść, musimy być celebrity (czyli jakąś znaną osobą lub VIP-em) i mieć umówioną wizytę w takim sklepie – ale takie rzeczy to na szczęście tylko w Californii lub Nowym Yorku.
Wszystkie ceny, które będę tu podawał będą już z wliczonym podatkiem TAX. Podatek ten wynosi w stanie Michigan 6%. Kupując coś np. w Nowym Yorku zapłacimy większy podatek (9%), więc cenę należałoby przekalkulować na nowo. Stan Michigan nie ma podatku TAX na żywność, na napoje, na benzynę (tzn. TAX jest już w liczony w jej cenę). Opodatkowane są ciepłe potrawy (pizza, hamburgery, hot dogi, BurgerKing, KFC, McDonalds, Pizza Hut, TacoBell, jedzenie w restauracjach, itd). Inne stany mają TAX na żywność nieprzetworzoną (jedne stany tak samo wysoki podatek jak na inne produkty, inne stany nakładają niższy podatek na żywność). Ale i tak te wszystkie TAX-y są niczym wobec naszego 22% VAT-u, naszych ceł, akcyz, itd. Tak więc już na „dzień dobry” wszystko jest w Michigan tańsze o 15% przez ten właśnie podatek. 22% w Polsce – 6% w Michigan = 15% oszczędności. 2x tańsza benzyna i energia robi dodatkowe oszczędności w kosztach własnych sklepów. A WIELKI rynek zbytu w USA (305milionów obywateli) oraz WIELKA konsumpcja powoduje, że wszystko jest tańsze, bo sprzedaje się tego wiele razy więcej, niż w biednych krajach, więc można zarabiać nie na marży, a na obrocie.

Podejmę pracę kuriera na trasie USA – Polska. Zainteresowanych proszę o kontakt na podany z boku adres e-mail.

(Śmieszne ogłoszenie? To poczekajcie na notkę o tym, jak Urząd Celny w Warszawie zatrzymał mi paczkę…)


Ktoś (Luke) prosił mnie o adresy internetowe sklepów w USA, które ślą rzeczy do Polski. NIE MA TAKICH SKLEPÓW!;) Oni nie wiedzą, co to jest Polska. Oni często nie honorują naszych kart kredytowych. W końcu z Europy Wschodniej (głównie z Bułgarii i Rumunii) pochodzi większość najlepszych złodziei i fałszerzy kart kredytowych. No, OK, są sklepy, które sprzedają rzeczy i wysyłają je do Polski. Najczęściej płatności dokonuje się przez PayPal. Oczywiście na takiej paczce z USA (tzn. w deklaracji celnej) musiałaby być wpisana prawdziwa wartość rzeczy się w paczce znajdujących, a wtedy, gdy jest to więcej niż 35$… polski Urząd Celny już się tym zajmie, byśmy za bardzo nie oszczędzili na imporcie z USA. A gdy sklep na naszą prośbę zaniży wartość przesyłki, to w razie jak ona zaginie, to Poczta Polska odda nam jedynie tę zaniżoną wartość. Tak Unia Europejska (a Polska to już szczególnie!) walczy z zalewem tanich rzeczy z USA. A czy są tanie? Obecnie zastanawiam się nad zestawem Laptop Toshiba + 32calowy TV LCD HDTV Toshiba za 998$. Czyli, kup laptopa, dostaniesz TV gratis. Albo odwrotnie;) Rok później (w październiku 2009) podobny zestaw kosztował już tylko 650$ (laptop Toshiba Satellite L505D-S5965 + 26calowy TV LCD 26AV502U), ale ja kupiłem inny zestaw – Laptop HP Pavilion DV7 + bezprzewodowe urządzenie wielofunkcyjne HP C4795 za 682$. W Polsce, na Allegro za sam taki laptop jego właściciel chce otrzymać 860$ zaznaczając, że to i tak jest o 1000zł taniej, niż chcą za niego w sklepie, czyli w Polsce wychodzi w sumie 2x drożej, niż w USA.

Kilka przykładowych cen z Macys:
 (uwzględniają 6% TAX i zniżkę stałoklientową):

Buty Donna Karan DKNYC „Kira” Mary Jane – 98$
Klapki Ralph Lauren „Tara” Sandal – 56$
Azzaro Chrome Legends Eau de Toilette                  – 125ml – 57$
Burberry Women Eau de Parfum Spray                     – 100ml – 61$
Burberry Brit Eau de Parfum Spray                           – 100ml – 72$
Bvlgari AQVA Pour Homme Marine Eau de Toilette     – 100ml – 61$
Bvlgari Omnia Crystalline Eau de Toilette                 – 65 ml – 62$
Bvlgari Rose Essentielle Eau de Toilette                   – 50 ml – 58$
Bvlgari Omnia Améthyste Eau de Toilette Spray        – 65 ml – 62$
Bvlgari pour Femme Eau de Parfum                         – 50 ml – 72$
Bvlgari Omnia Eau de Parfum Spray                         – 50 ml – 75$
Bvlgari BLV Notte pour Femme Eau de Parfum Spray  – 40 ml – 53$
Bvlgari BLV Eau de Toilette Spray                             – 75 ml – 70$
Bvlgari Black Eau de Toilette Spray                           – 75 ml – 58$
Calvin Klein Secret Obsession Eau de Parfum             – 100ml – 61$
Eternity by Calvin Klein® Eau de Parfum Spray           – 100ml – 57$
ck One Summer Limited Edition Eau de Toilette Spray – 100ml – 35$
Calvin Klein MAN Eau de Toilette Spray                      – 100ml – 58$
Euphoria by Calvin Klein Eau de Parfum                    – 100ml – 64$
Calvin Klein® Escape for Men Eau de Toilette Spray    – 100ml – 51$
cK One Eau de Toilette Spray/Pour                            – 200ml – 49$
cK Be Eau de Toilette Spray/Pour                              – 200ml – 47$
Calvin Klein® Obsession for Her Eau de Parfum Spray – 100ml – 57$
Calvin Klein® Escape for Her Eau de Parfum Spray      – 100ml – 57$
CHANEL N° 5 Eau de Toilette Spray                            – 100ml – 74$
CHANEL N° 19 Eau de Toilette Spray                          – 100ml – 74$
CHANEL COCO Eau de Parfum Classic Bottle               – 100ml – 93$
CHANEL CRISTALLE EAU DE PARFUM SPRAY                – 50 ml – 57$
CHANEL COCO MADEMOISELLE Eau de Parfum Spray   – 100ml – 93$

Diesel Fuel For Life Eau de Toilette for Men               – 75 ml – 52$
DKNY Delicious Night Eau de Toilette                         – 100ml – 58$
DKNY Be Delicious Eau de Parfum Spray                    – 100ml – 58$
Dolce & Gabbana The One Eau de Parfum Spray        – 75 ml – 72$
Dolce & Gabbana The One Purse Spray                     – 45 ml – 58$
Dolce & Gabbana Light Blue Pour Homme Eau de Toilette Spray – 125ml – 59$
Light Blue Eau de Toilette Spray by Dolce & Gabbana  – 100ml – 69$
Dolce & Gabbana Eau de Toilette Spray for Him          – 125ml – 59$
Dolce & Gabbana Eau de Toilette for Her                    – 100ml – 69$

sobota, 16 sierpnia 2008

Ułatwienia życia w USA…

W Ameryce wiele rzeczy jest robionych za nas. Byśmy tylko się nie przemęczyli lub nie marnowali czasu lub kalorii. Zaczyna się już od szkoły podstawowej, do której każdy jest odwożony samochodem przez rodziców wprost z garażu ich domu pod samiutkie drzwi szkoły. Jak rodzice nie mogą odwieźć dzieci, to School Bus (czyli ten taki ichni Gimbus) zabierze dzieci z podjazdu domu i zawiezie pod drzwi szkoły i z powrotem nam je po zajęciach odwiezie pod sam dom. Nie ma w USA takiego zakątku kraju i takiego dziecka, po które nie przyjechałby ten ich SchoolBus. Żaden tam jeden mały, skromny, wiecznie się psujący Gimbus na jedną polską szkołę, gdzie dzieci muszą podejść na jakiś przystanek by zostały przez ów pojazd zabrane – tu każde dziecko jest zabierane spod domu.
Takie rzeczy jak McDrive, gdzie nie wysiadając z auta kupimy jedzenie, napoje, zabawki dla dzieciaków – nikogo nie dziwią, skoro mamy je w Polsce. Podjeżdżasz do okienka, składasz zamówienie i za chwilę do kolejnego okienka pani przynosi nasze ulubione hamburgery. Ale to tylko w USA więcej osób się McDrive’uje, niż wchodzi do środka McDonald’s. Oraz tylko tu są nieraz 2 pasy McDrive! Więcej pasów pod jadłodajnią niż u nas na naszych nieistniejących autostradach! Podobnie działają banki. Podjeżdża się albo do maszyny (ATM – bankomat), albo do okienka, gdzie siedzi pani kasjerka i możemy u niej wszystko załatwić bez wychodzenia z auta. Nawet napaść na bank;) Baa… tak samo podjedziemy autem pod budkę telefoniczną! I mamy wiresowego cellfona w samochodzie (czyli przewodową komórkę;)
W każdym sklepie kasjerka lub zatrudniony tylko do tego celu pracownik zapakuje nam wszystkie zakupy i umieści w wózku. Oczywiście wcześniej możemy sobie usiąść na taki samobieżny wózek na zakupy i jeździć między półkami jak jakiś inwalida. Współczułem pierwszej ujrzanej osobie poruszającej się na takim wózku. Pomyślałem, taka młoda, a inwalidka… A to leniwiec się okazał (gatunek pospolity, gromada leniwiec amerykański), a nie inwalidka! Chodzić między półkami się nie chciało tylko turlać dupę na kółkach! Oczywiście gdy już przepakujemy zakupy z wózka do naszego samochodu, to połowa klientów nie odprowadzi wózka na właściwe miejsce, tylko zostawi pod samochodem. Przeto właśnie parkingi przed amerykańskimi marketami są takie duże – połowę miejsc parkingowych zajmują puste wózki! No i oczywiście wielu klientów, gdy szuka w sklepie z ciuchami czegoś dla siebie, to rzeczy które oglądała nie odłoży, tylko rzuci na ziemię.
W domu też wiele tego typu ułatwień dla lenistwa. Jeden pilot do całego sprzętu Audio Video. Telefony bezprzewodowe najczęściej sprzedawane są z dwoma, trzema, a nawet czterema słuchawkami, by nie było za daleko do którejś z nich, gdy ktoś do nas zadzwoni. Baa… jak nasz numer telefonu domowego jest dostarczany przez operatora telewizji kablowej (np. AT&T, ComCast, czy WOW!), to gdy ktoś do nas dzwoni, to na telewizorze wyświetlają nam się dane osoby dzwoniącej, tzw. Caller ID. Nawet nie musimy podchodzić do jednego z tych bezprzewodowych telefonów, i wytężać wzroku na malutki ekranik identyfikacji numeru w telefonie, by wiedzieć, kto dzwoni! Jeden rzut oka na TV (czyli pewnie tak naprawdę nie odrywanie od niego wzroku) i już wiemy, czy odebrać.
Mydło w płynie wyparło z rynku to tradycyjne. A w McDonald’s, BurgerKing, itp. jadłodajniach mydło w płynie wypierane jest przez piankę myjącą. Już prawie nie trzeba pocierać ręką o rękę!;) Pralka i suszarka (gazowa lub elektryczna) powodują, że nie trzeba rozwieszać prania, bo od razu wyjmuje się je suche, cieplutkie, wyglądające jak wyprasowane. Większość obiadów w amerykańskich domach ugotuje się… w 2-3 minuty w mikrofalówce. OK, lazanię należy piec 20minut. Gdy trzeba otworzyć puszkę dla kota, to kot sam zaturla swoją puszkę do automatycznego otwieracza.
Dla kobiet, które bardziej chcą się namęczyć „gotowaniem” lub pieczeniem, by może tą drogą trafić do serca swojego mężczyzny (w końcu najkrótsza droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek), ułatwienia idą jeszcze dalej. Kupią gotowe ciasto, gotowe foremki, i nawet gotowy tłuszcz w sprayu! Bo przecież margarynę albo masło trzeba wyjąć z lodówki, roztopić, wymazać tym foremkę albo piekarnik. A tak – psik, psik i wszystko pokryte filmem olejowym. A jak mężowi zabraknie w garażu WD40 albo CX80, to żona z miłą chęcią pożyczy:)
Baa… szczytowym wynalazkiem, które ostatnio widziałem a które służy do umożliwiania lenistwa, jest… podgrzewacz do żelu do golenia dla mężczyzn. Bo przecież trzeba się strasznie namęczyć, by wycisnąć żel z tubki, później robić te takie nieprzyjemne ruchy dłońmi, by żel zamienić w piankę, no i co jest w tym najokropniejsze – nałożyć taką zimną piankę na twarz. Brrr. Bleech! Więc wymyślono podgrzewacz do pianki! Ciekawe, czy ci zniewieścieli faceci, którzy to sobie kupią, nabędą także ultrafioletowy podgrzewacz do jajek… Na zimę jak znalazł;)
Myjnie samochodowe są po 1-2$ od auta osobowego, (2-3$ od VANa, 4$ od Pickupa), więc nie widziałem jeszcze nikogo, kto myłby auto pod domem. A zimą mało kto drapie szyby auta, bo albo mają do tego specjalne płyny, którymi wystarczy spryskać szybę i lód sam się rozpuści, albo wiele aut ma odpalanie silnika i ogrzewania szyb z pilota, więc wsiadamy do cieplutkiego już i rozmrożonego auta. A jak takiego „bajeru” w naszym samochodzie nie mamy, to za jedyne 50$ możemy sobie takie zdalne odpalanie auta i rozmrażacza szyb (a w lecie klimatyzatora) kupić i samemu zamontować. A jadąc autem, nawet nogi na gazie nie musimy trzymać, bo odpowiedni przycisk przy kierownicy (Cruise Control) powoduje utrzymywanie prędkości przy której go wcisnęliśmy. Tą samą dźwignią od CC możemy autem hamować.
Oczywiście naszym autem wjeżdżamy wprost do garażu z którego przechodzimy wprost do salonu. W większości domów wolnostojących po prostu nie używa się drzwi wejściowych – wszyscy wchodzą przez garaż. Gdyby mogli, to zajeżdżaliby wprost przed telewizor!;) Można przeżyć cały dzień wykonując co najwyżej 100kroków (oczywiście wliczając w to poranną toaletę, dojście do garażu do auta, dojazd do pracy, przejście z garażu podziemnego w pracy do windy, przejście do miejsca pracy, zakupy po pracy).
Dobrze, że jest to społeczeństwo w którym przynajmniej w szkole panuje prawdziwy kult sportu i rywalizacji (tu nawet inwalidzie byłoby ciężko uzyskać zwolnienie z WF, a nie to, co w Polsce, że ćwiczą zazwyczaj tylko ci, którzy chcą, a uczennice prawie zawsze w dni w które przypada WF mają TE dni;). Tu samych wypadków na dziewczęcym WF-ie jest ponad 27tysięcy rocznie. Tu dziewczyny na lekcjach wychowania fizycznego grają w piłkę nożną lub hokeja na trawie z taką zaciętością, że polska reprezentacja piłki nożnej mogłaby się od nich uczyć.
Jeszcze odnośnie ułatwień życia w USA… Trawę przed domem przystrzyże zatrudniony przez zarząd osiedla Meksykanin (to nie jest wyśmiewanie narodowości, co zarzuca mi pewien rozkochany w Ameryce Citizen z Polski, nie moja wina, że najczęściej właśnie Meksykanie trudnią się tą pracą), dodatkowo przedmucha liście z naszego trawnika. Naszym ogrodem może zająć się jego żona. Trawniki podleją się same z automatycznych zraszaczy. Tu nawet orzeszki pistacjowe są prawie w 100% pootwierane:) W Polsce w
100gramowym opakowaniu około 10% z nich trzeba rozłupywać dziadkiem do
orzechów, bo się cholery tak pozamykały w skorupkach. Tu właśnie
skończyłem 2kg opakowanie takich orzeszków i zamkniętych w sobie było
dosłownie kilka.
A ostatnio reklamują w TV… rozbite jajka. Kupuje się jajka w kartoniku, w jakim u nas sprzedaje się np. mleko. Jajka są już porozbijane, byśmy nie musieli się męczyć z wydobywaniem ich ze skorupki. Jaką chemię muszą w sobie zawierać, by móc być tak długo przydatne do spożycia – tego producenci nie podają.
I kolejna reklama. Teraz złoto jest w cenie, więc reklamują różnego typu skupy złota i innych kruszców. Nawet wydzwaniają w tym celu do nas do domu. Przyjdź do nas, a za swoje złoto otrzymasz gotówkę od ręki – głosi reklama. A jak nie chcesz przychodzić, wyślij nam pocztą swoją złotą biżuterię, a my wyślemy Ci czek lub wpłacimy pieniądze na konto. Tak robi minCash4gold.com. Ciekawe, ile złota zebrałby w Polsce ktoś pracujący w rozdzielni na poczcie? Albo listonosz mający w swoim rewirze ów skup metali szlachetnych. Naszych listów też nie musimy wysyłać, ani chodzić do skrzynki pocztowej, bo listonosz odbierze nam je wprost z naszej skrzynki na listy. Leki, gdy jesteśmy leniwi mogą przyjść do nas pocztą, albo przywiezie nam je kurier z apteki, gdy jest to lek ratujący życie (chociażby inhalator dla astmatyka). Wypożyczone książki z biblioteki także mogą nam dowieźć do domu (usługa kosztuje 2$), a w internecie przedłużymy sobie ich wypożyczenie. Wiele rzeczy urzędowych zrobimy w USA przez telefon czy internet. I jak tu nie być DUŻYM?;)
I jeszcze jedno kuriozum, możliwe tylko w Stanach. W USA zrobili badania (oni uwielbiają takie „badania” i statystyki) i z samego tego, że ludzie sobie rano nawet kawy nie chcą zrobić i kanapek na śniadanie i do pracy (wolą dłużej pospać i kupić je w McDrive) codziennie spóźnia się do pracy kilkaset tysięcy ludzi. Wypalają w porannej kolejce do tych wszystkich Drive Thru miliony galonów paliwa rocznie. Oczywiście podobnie pojadą około godziny 12-13tej po lunch, znów się spóźniając i znów powodując tasiemcowe kolejki. Powodują przy tym rocznie kilka tysięcy wypadków drogowych (przez rozlaną na kolana gorącą kawę czy wykapujący ketchup na spodniach). O ponad 1040 dolarach wydawanych rokrocznie przez statystycznego leniwego kawosza na samą kawę kupowaną w okienkach czy na stacjach benzynowych już nawet nie wspominam.
Telefony Lodowóz AutoBank McDrive Budka telefoniczna 
 


1. Lenistwo po amerykańsku. By nigdy nie było za daleko do telefonu, słuchawek jest aż pięć! Dodatkowo to, kto dzwoni widzimy na ekranie telewizora, by do słuchawki w ogóle nie podchodzić;)
2. By nasze dziecko nie straciło ani jednej zbędnej kcal idąc do sklepu po kolejne bomby kaloryczne, codziennie przez osiedle przejeżdża taki właśnie lodowóz i gra tę swoją demoniczną melodyjkę.
3. A tutaj, by rodzice nie marnowali kalorii, podjadą do banku pod same okienko i załatwią wszystko – od założenia konta, przez wpłaty i przelewy, po napad na bank;)
4. Kolejka pod McDrive. Widać tylko ogonek kolejki stojący na dwóch pasach dojazdowych do okienek McDrive. Trzeba odstać około 5-8minut, a w środku McDonald’s puściutko, miło, przyjemnie, Coli do syta. Lenistwo sięga w USA zenitu!
5. Nawet pod budkę telefoniczną nie musimy podchodzić, skoro można pod nią podjechać. A by było jasne, że nie jest to budka dla Liliputów, to na górze jest instrukcja Phone From Car.
6. A to szczyt lenistwa – podgrzewacz do żelu czy pianki do golenia, by łatwiej było zostać metroseksualnym;)
7. Parkingi przed marketami są tak duże pewnie dlatego, że połowa klientów nigdy nie odprowadza wózka na miejsce (nie ma w nich kaucji) i dlatego zajmują one co drugie wolne miejsce parkingowe.
8. Olej i masło w sprayu, by żadna gospodyni domowa nie musiała męczyć się z rozgrzewaniem masła, margaryny czy oleju do gotowania czy wypieków. Wkrótce pewnie smarowanie kanapki możliwe będzie masłem w sprayu, jeśli już tego nie robią.

środa, 13 sierpnia 2008

Praca i zarobki w USA.

Chociaż dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, to jednak widząc, o co pytają czytelnicy tego bloga mnie osobiście (przez e-mail, komentarze do bloga lub przez Naszą-Klasę) oraz co wstukują w wyszukiwarki internetowe, by trafić na mój blog (ceny życia w różnych stanach USA, co można kupić taniej w Stanach, ile potrzeba pieniędzy na 1 miesięczny pobyt w USA, jak wyglada życie w Stanach, zakupowy weekend w USA, itd.) napiszę coś o pracy i zarobkach. Oczywiście jest tu opisana sytuacja widziana z mojego punktu widzenia. Nie szukam na siłę żadnej poważnej pracy, skoro w kieszeni mam bilet powrotny do Polski…
Moja pierwsza wypłata nastąpiła po dwóch dniach pracy. Jak to zawsze się w USA dzieje w piątek – by w weekend wszystko przepuścić i w poniedziałek znów ochoczo przystąpić do pracy:) Byłem powiedzmy na okresie próbnym, więc za 15godzin pracy dostałem 135$. To niby niewiele. Ledwie ponad 300zł (gdy wyjeżdżałem z Polski 31marca 2008, dolar był po 2,2PLN). Z coraz niższym kursem dolara, coraz mniejszy jest sens przeliczania zarobków w USA na zarobki w Polsce. W Polsce 150 zł to żadna poważna stawka dzienna dla pracownika, chociaż mam świadomość tego, że setki tysięcy Polaków pracuje za 1/2 tej stawki, a miliony za 1/3 lub nawet za 1/4 tych 150złotych dziennie. Ale tutaj, w USA? Tu średnia pensja prostego pracownika wynosi ok. 25,000$/rok, a miliony ludzi pracuje za mniej niż 20tys.$ rocznie (bo tak to się u nich przelicza). Czyli około 2000$ miesięcznie za 40godzinny tydzień pracy. Niby niewiele, a jednak. Oczywiście na umowie o pracę czy w ogłoszeniu o poszukiwaniu pracownika zobaczymy grubo ponad 30,000$/year, ale na rękę dostaniemy właśnie około 2,000$. W końcu oni tutaj też mają podatki;)
W drugiej pracy jaką tu podjąłem miałem już (za 2dni pracy) – 176$ . A teraz jest 13 sierpnia 2009 i dolar po niedawnym spadku poniżej 2zł, znów jest po 2,2zł. 10% w 2tygodnie – widzę, że ktoś spekulacyjnie bawi się w Polsce złotówką…
<Dodano jesienią 2009> Minęły kolejne 2m-ce i złotówka podrożała o ponad 90%. Moje skromne przypuszczenia odnośnie kursu złotówki, a zauważone z dalekiej Ameryki znalazły potwierdzenie wśród ekonomistów. Kazik Marcinkiewicz zarobił kilkaset milionów funtów dla angielskiego banku dla którego pracuje i dla którego zgnoił i później sztucznie napompował kurs złotówki. I pomyśleć, że gdy wróci z Anglii ze swoją Isabel, to ten głupi polski naród jeszcze jest gotów wybrać go na prezydenta. Wracając do zarobków w USA…
Za moją dwudniową płacę (czyli około 390zł) mogę kupić (ceny z dnia 13 sierpnia 2008)… Przeliczyłem wszystko na nowo, bo niektórzy nie rozumieli, jak to mogę za dwudniową płacę kupić 1/3 laptopa czy pół kamery;) Oczywiście nie pracowałem pilnie przez cały miesiąc i jest to płaca niestety czysto TEORETYCZNA!
Tak więc za moją MIESIĘCZNĄ płacę (czyli około 4,200 zł) mógłbym (ceny z dnia 13 sierpnia 2008) :
Zatankować 516 galonów benzyny (1962litry) w Polsce wartej ponad 9,000 zł! Oszczędnym autem przejedziemy na tym około 25tys.km.
Zapłacić elektrowni za 16,428 kWh zużytej energii elektrycznej (w Polsce wartej około 8,500 zł).
Zapłacić 11 miesięcznych rat lizingowych za samochód (np. Ford Focus lub Jeep Liberty – przy 1szej wpłacie 2,000$). W Polsce takie 11rat to około… 15-20tys zł!
Zapłacić 2-3 miesięczne raty za mieszkanie, albo 2-4 miesięczny koszt najmu mieszkania.
Kupić 5 laptopów Acer, 3 dobre laptopy HP, albo półtora najnowszego laptopa HP wyposażonego w 17calową matrycę, 4GB RAMu, 320GB dysku, tuner TV, pilot, czytnik płyt BlueRay, kartę łączności bezprzewodowej na wszystkie możliwe pasma, wyjście HDMI, itd. najnowocześniejsze dodatki. W Polsce taki model warty jest około 5-6tys.
Kupić 6 kamer cyfrowych JVC z 30GB dyskiem (w Polsce każda warta jest ok 1200zł).
Kupić 39 urządzeń biurowych HP C4280 (drukarka, skaner, kopiarka) (w Polsce każde z nich warte 245zł, więc w sumie 9,555zł).
Kupić 364 kanapki w SubWay’u, (tzw. Footlong- czyli 30cm), która spokojnie zaspokoi półdniowy głód.
Kupić 228 wielkie wiaderka kurczaka KFC (jedzenia do rozpuku na 2dni). W Polsce… zabrakłoby kur!
Kupić 364 sztuki 16calowych pizz Hot ‚n Ready (skromnej, ale zawsze gotowej, gdy tylko wejdziemy do pizzerii).
Pójść na 150-240 obiadów do Chińczyka, Mongoła, Araba lub Włocha, gdzie za 8-13$ (w zależności od pory dnia) można jeść cały dzień specjały ich kuchni.
Kupić 11609 puszek Pepsi! Zapas na 31lat, albo 15lat dla dwojga:) – w Polsce warte co najmniej 11,609zł! Cena puszki napoju jest najbardziej wygórowaną polską ceną!
Kupić 3088 puszek kanadyjskiego piwa Labatt – smak jak polski Żywiec.
Kupić 193 litry (514butelek x 0,375l) najlepszego Ginu na świecie – Gordon’s – w Polsce warty około 15,000zł.
Kupić 2933 litry mleka – po ile teraz jest mleko w Polsce?
Kupić 132-176kg szynki lub żółtego sera;)
Kupić 193 telefony komórkowe na kartę (zestaw zawierający telefon z kolorowym wyświetlaczem, ładowarkę i 60min do przegadania!).
Kupić 55 lepszych modeli telefonu Motorola 370 (w Polsce warte przynajmniej 200-300zł/szt.).
Kupić 19 atlasów do ćwiczeń – wyposażonych w 100kg obciążników i urządzenia do ćwiczeń wszystkich partii mięśni.
Kupić 6 karabinów Kałasznikowa (w sklepie sportowym! Z zablokowaną możliwością strzelania serią, bo w stanie Michigan tak akurat strzelać nie można).
Kupić 19-40 par nowych markowych butów (Adidas, Nike, Reebok) z bieżącej kolekcji (w Polsce warte 6,000 – 9,000zł).
Kupić 52 pary spodni Levis 501 (w Polsce warte ponad 15,000zł!).
Kupić 9 stołów do bilarda (8stopowych z całym osprzętem) na wyprzedaży w Sears.
Kupić 3 bilety powrotne do Polski… (w Polsce nic nie warte;)
Oczywiście, że każde pieniądze można wydać, i każde zarobki mogą być niewystarczające na nasze potrzeby. Póki nie ma się jednak dzieci (na których edukację trzeba odkładać już od dnia ich narodzin), oraz póki nie myśli się o dostatniej emeryturze (tzw. naszym drugim filarze, czyli funduszach powierniczych lub emerytalnych na które trzeba co miesiąc wpłacać pieniądze) to pensja spokojnie wystarczy na utrzymanie się. Mieszkanie (jego utrzymanie lub wynajem) wiele nie kosztuje (tyle co w Polsce lub mniej). Auto także prawie nic (w lizingu raty za zwykłe rodzinne auto to koszt około 150-200$, + 50$ ubezpieczenie + 120-150$ benzyna na około 1000mil czyli 50km dziennie = ok. 300$ miesięcznie, czyli 3-4dni pracuje się na całkowite utrzymanie auta). A jako, że jest ono narzędziem pracy, to każdy wlany w niego galon paliwa przynosi korzyść finansową.
Tak więc teraz już wiecie, na ile stać człowieka przeciętnie w USA pracującego. Będziesz miał 2 prace – stać Cię na 2x tyle. Będziecie tu we dwoje, stać Was na 4x tyle. Oczywiście pewnie nie kupicie sobie 12stu kałasznikowów miesięcznie – bo to taka ciekawostka tylko;)
Laptop Acer Kałasznikow Atlas do ćwiczeń Buty
1. Za czterodniową płacę stać człowieka w USA na Laptopa (Acer AS 5315-2122).
2. Za trzydniową pracę stać człowieka w USA na karabin Kałasznikowa, który kupi w prawie każdym sklepie sportowym (w stanie Michigan). Teraz już wiecie, czemu w USA wszystko jest „DON’T WORRY”? Bo każdy ma taki karabin w domu, i jak ktoś robi nam jakieś „WORRY”, to robi mu się robi… QQ. Więc nikt nikomu WORRY nie robi;)
3. Za jedniodniową pensję, na wyprzedaży w Wall-Mart możemy kupić sobie taki atlas do ćwiczeń.
4. Za pół dnia pracy mogę sobie (lub komuś:) kupić trzy pary butów. Reebok, New Balance i sandałki bardzo ładne:

sobota, 9 sierpnia 2008

Trudny powrót do PL...

Nikt z nich (ze znanych mi Polaków mieszkających w USA od lat lub zaledwie od miesięcy) nie chce wracać do kraju, gdzie na metr kwadratowy mieszkania trzeba pracować kilka miesięcy, a nawet ponad rok! Tutaj mogliby sprzedać swoje spłacone domy za 100-200tys.$. Mogliby za to pojechać do dowolnego miasta w USA i spokojnie znaleźć w nim dla siebie dom lub mieszkanie. Może kilkanaście mil od centrum, może do małego remontu, może w mniej prestiżowej dzielnicy, albo w podmiejskiej miejscowości, ale będzie ich stać na zamieszkanie w KAŻDYM mieście USA i to na pewno nie w ciasnej kawalerce! O rynku mieszkań w USA jeszcze napiszę. A na co by ich było stać w Polsce za te 100tys.$? Na 20-30 metrów mieszkania w Warszawie w stanie deweloperskim, kupionego, gdy jeszcze nawet nie wbito łopaty pod jego fundamenty. Na 40-50 metrów pustego mieszkania w innym dużym mieście Polski. To ich przeraża! Szczególnie tych, którzy od lat rezydują w USA jako „turyści” (turysta oczywiście może tu mieć na siebie dom, samochód, kredyt, firmę – dosłownie prawie wszystko) i pewnego dnia mogą dostać od służb imigracyjnych wezwanie i zaledwie kilka dni na spakowanie się i wyjazd z terytorium Stanów Zjednoczonych. Wtedy to (jak Immigration się zlituje i da im na to czas) pozostanie im kilka dni na załatwienie wszelkich formalności (zwolnienie się z pracy, pospłacanie rat lub zlikwidowanie kredytów, pozamykanie rachunków bankowych, sprzedaż samochodów, zapłacenie rachunków, itp.) Na sprzedaż domu, za który pewnie nie wezmą nawet 1/3 tego, co za niego zapłacili. Gdy dostaną od razu na rękę te 40-50tys.$ to w Polsce nie kupią za to nawet kawalerki w małym mieście.
Nie chcą wracać do kraju, gdzie za godzinę pracy ma się niewiele ponad jeden, słownie: JEDEN litr benzyny (w USA ma się ponad 11litrów, a gdy w 2009 roku spadły ceny paliw, to nawet 18litrów), albo dwa litry Coca-Coli (w USA przy zakupie w odpowiedniej promocji ma się od 22-28litrów Coli za godzinę pracy)! Gdzie na utrzymanie jednego auta w rodzinie trzeba często przeznaczyć pensję jednego z członków tej rodziny. Tu aut najczęściej jest tyle, ilu dorosłych domowników, a ich utrzymanie jest skromną częścią rodzinnego budżetu. Zatankowanie auta do pełna to niespełna 40dolarów, 3,5godziny pracy i cały tydzień jeżdżenia.
Nie chcą wracać do kraju, gdzie ciężko pracującego człowieka, po opłaceniu wszystkich rachunków, nie stać już prawie na nic. Gdzie młody człowiek na marzenie życia musi odkładać latami – a marzenia te często są skromne – wycieczka do ciepłych krajów, czy dobrej klasy aparat fotograficzny (np. Nikon D300).
Nie chcą wracać do kraju, gdzie w sklepie traktowanym się jest jak intruz, bo sprzedawcy woleliby sobie pogadać o samochodach albo o „dupach”, a sprzedawczynie spokojnie dokończyć kawę, ciasteczko i plotki, a ktoś się zjawia i mąci ich święty spokój. Tu klient musi się wręcz oganiać od ciągle chcących mu pomóc sprzedawców. Często już w drzwiach wejściowych (a nie jest to żaden londyński Harrods, a np. komputerowo – elektroniczny BestBuy) stoi odźwierny, który powita nas z uśmiechem, zapyta, czy może pomóc, czego potrzebujemy. Skieruje nas na wybrany przez nas dział, albo przywoła kogoś z personelu, by nas tam doprowadził. A gdy będziemy wychodzić z zakupami, to zapyta, czy obsługa była miła i pomocna? A nawet jak nic nie kupimy to nas pozdrowi i zaprosi ponownie. Gdy ktoś zostawiał Polskę te kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy to sprzedawczyni w mięsnym była najważniejszą osobą w mieście, a kasjerki z supersamów marki „Społem” miały aparycję i uprzejmość rodem z filmów Stanisława Barei, to naprawdę strach wracać. Moi znajomi, którzy 2-3 lata temu wyjechali do Anglii, a którzy przyjeżdżają na święta z Anglii do Polski nie mogą znieść nieuprzejmości polskiej obsługi. Wystarczy o coś poprosić i tego nie kupić i robi się grobowa atmosfera, marudna nieuprzejmość. I pomyśleć, co taki sprzedawca by nam zrobił, gdybyśmy kilka dni po zakupie rozmyślili się i chcieli zwrócić zakupiony towar…
Nie chcą wracać do kraju, gdzie wszystko jest „WORRY!”. Moją znajomą, młodą matkę, sprzedawczyni w Polsce wygoniła ze swojego sklepu, bo jej 3letnie dziecko miało loda w ręku i mogło wybrudzić ubrania!
- To co, mam dziecko zostawić w wózku przed sklepem, żeby się zgubiło?! – zapytała zdenerwowana koleżanka.
- Ja Pani nie każę nikogo zostawiać…! – odpowiedziała sprzedawczyni z miną mówiącą: Jest pani tu bardzo niemile widziana.
Koleżanka wróciła do USA, gdzie, gdy dziecko wymaże czymś cokolwiek w sklepie, to jest „DON’T WORRY”. A jak „WORRY”, to tylko dlatego, że dziecko lodem się już nie naje, bo rozbazgrany o brudne ubrania lód trzeba wyrzucić.
Nie chcą wracać do kraju, gdzie przeciętny człowiek wchodząc do luksusowego salonu samochodowego czuje się jak złodziej, bo ma za skromny ubiór, za robotnicze ręce jak na standard samochodów, które są tam sprzedawane. Tu wejdziemy do salonu BMW, Lexusa czy Mercedesa w skromnym, ale czystym stroju i jesteśmy miło i poważnie traktowani. A po chwili możemy czuć się jak milioner testując BMW, Lexia czy Mesia dowolnej klasy. Bo na kupienie tych aut w USA na raty lub na wylizingowanie ich stać tu prawie każdego normalnie pracującego. Oczywiście z wyrzeczeniami w innych dziedzinach zakupowych, ale takie BMW czy Mercedes nie jest rzeczą tak nieosiągalną, jak w Polsce, gdzie dodatkowo jest 2x droższy. Wystarczy 8-10tys.$ wpłaty i 800-1000$ miesięcznie rat i mamy na podjeździe naszego domu najnowszą S-Klasę Mercedesa czy 750iL BMW.
Nie chcą wracać do kraju, w którym najwięcej o seksie, antykoncepcji, ciążach, aborcjach, itp. mają do powiedzenia księża oraz moherowe babcie, które często nigdy penisa na oczy nie widziały, bo wszystko zawsze odbywało się po ciemku. A niektóre z nich to nawet siebie nago nie oglądały, bo się wstydziły same siebie;)
Do kraju, gdzie państwo jest przeciw obywatelowi. Gdzie trzeba, by cokolwiek załatwić, przezwyciężyć tabun urzędników, trafić na ich dobry dzień, odczekać kilka tygodni na rozpatrzenie każdego wniosku, podania i papierka, a prawo można interpretować na wiele wykluczających się sposobów. Kraju, gdzie urzędnik skarbowy dostaje nagrodę za wlepienie nam dowolnej kary, nawet wyssanej z palca. Dobroduszny właściciel piekarni oddaje głodnym chleb, a później plajtuje, gdy Urząd Skarbowy każe mu za rozdany chleb zapłacić 200tys.PLN podatku + karnych odsetek. I nikt od ponad 5lat nie zmienił tego debilnego przepisu, oraz nie anulował piekarzowi tej kary, bo wszyscy zajmują się nienarodzonymi, niepoczętymi albo niekończącą się przeszłością…
Do kraju, gdzie bardziej żyje się przeszłością (komunizm, dekomunizacja, agenci, SB, UB, WSI, UFO, Klewki, Klepki, chlewki) zamiast przyszłością – nadążające za zmianami i potrzebami obywateli prawo, przepisy, udogodnienia.
A przede wszystkim nie chcą wracać do kraju, gdzie tak nie szanuje się pieniędzy, tak się nimi szasta i nie docenia się ich prawdziwej wartości. Szasta się w budżecie państwa, szasta w budżecie domowym zgodnie z zasadą: „Zastaw się, a postaw się”. Wszystkich tu zarabiających przeraża wizja powrotu do kraju, gdzie zawsze panowała legenda „amerykańskiego cudu”, „amerykańskiego snu”. Gdzie, gdy kiedyś „dobra, bogata ciocia z Ameryki” wysłała 100$, to obdarowany myślał, że stał się milionerem. Mógł za to żyć dostatnio przez cały miesiąc. Obecnie te 100$ w Polsce są warte 2-3 razy mniej, niż w USA. Wystarczą na zatankowanie niepełnego zbiornika paliwa (w USA, auto osobowe zatankujemy za 100$ do pełna 2-3 razy), czy skromny koszyk zakupów w markecie. Na jakiś lepszy ciuch z jednego z butików w Arcadii lub Złotych Tarasów nie wystarczy, a tu na wyprzedaży można za te 100$ kupić coś od samego Hugo Bossa, Armaniego czy YSL. Tak więc przeraża już samo to, jak ubogim by się wracało do Ojczyzny. Bo przecież większość z nich wyjechała tu w celach zarobkowych.
Wielu przyjechało tu przed latami jedynie zapracować na życie w Polsce. Kilka lat pracy w USA i można było wracać z pieniędzmi na dom, na samochód i kilka lat dostatniego życia w Ojczyźnie. A teraz jest tak, że im dłużej się tutaj pracuje, tym mniej pieniędzy się przywiezie do Polski! Bo co z tego, że w ciągu roku zarobi się kolejne tysiące dolarów, skoro w tym samym czasie dolar potanieje o tyle, że strata jego wartości zje nam cały roczny dochód, a wszystko w Polsce podrożeje o tyle, że to co w trakcie tego roku zarobimy tak naprawdę utopi się w inflacji i spadku wartości dolara. Więc… nikt naprawdę nie chce wracać.
No i ta polska rozrzutność! W USA np. wesele to też nie lada wydatek. Trzeba mieć odłożone przynajmniej 10tys. USD. Dobre polonijne restauracje, „drogie” (bo od osoby biorą od 50 do 75$) organizują coraz więcej wesel, bo ludzie przestali latać do Polski się żenić. Teraz tutaj wesele wychodzi taniej. Nawet przy takiej samej ilości przybyłych gości, zapłacą w tutejszych domach weselnych taniej, niż zapłaciliby w Polsce. No i bez kolejek! Organizuje się je tutaj też przez to, że wielu gości dzięki temu się uniknie, bo nawet nie będą starali się o wizę… Więc… zaproszenie się wysyła, traci tego dolara na kartkę i 94centy za znaczek i 48,06$ zaoszczędzone na gościu, który pewnie i tak ledwie by się „zwrócił”. Bo tu zazwyczaj nikt nie daje droższego prezentu niż „cena talerza” +20$.
W Polsce, jako gość przyjęcia wstyd byłoby się pokazać z 90% prezentów, które wręcza się tutaj z okazji wesela, urodzin, imienin, czy komunii. Bo w Polsce daje się komputery, gry video, telewizory, kina domowe, wymyślne telefony komórkowe, laptopy, itd. A tu na wesele albo te 150$-200$ od pary, albo wyposażenie mieszkania z dołączonej do zaproszenia listy: dobra mikrofalówka za 100$, odkurzacz za podobną kwotę, komplet markowych garnków z Wall-Martu. Na komunię odtwarzacz MP3 za 20$, aparat cyfrowy za 100$- gdy przychodzi cała bardzo bliska rodzina. Tu za 300$ firma kateringowa nakarmi całą 40 osobową rodzinę, która urządza w domu przyjęcie komunijne.
W majową niedzielę, w czasie pierwszych komunii odwiedzałem akurat polską rodzinę, która wróciła z uroczystości komunijnych w Hamtramck. Tu daje się prezenty za maksymalnie 30-50dolarów. Nigdy więcej! Jak dziecku potrzeba jest np. komputer, to rodzice w zaproszeniu piszą, że mile widziana gotówka, za którą rodzice nabędą komputer dla Komunisty. I łatwo jest przeliczyć, że jak jest 20zaproszonych gości, to wystarczy dać po 30-40$, by wystarczyło na bardzo dobry komputer. I nie rozpieszcza się nikogo nadmiarem gotówki, bo na nią każdy musi ciężko zapracować, by zrozumieć jej wartość.
Gdy zaczęły się wspomnienia, co w Polsce dostawało się na komunie w latach mojej młodości (rower „składak” i zegarek elektroniczny), w latach młodości moich rodziców, a co daje się teraz (aparaty cyfrowe, komputery, laptopy, konsole do gier, skutery, quady, telefony komórkowe za kilkaset złotych, bo tańsze byłoby komuniście wstyd przy kolegach wyciągnąć, a w ostateczności gotówkę stanowiącą nieraz połowę pensji), wszystkim przekręcały się dolary kieszeni. Przekręciły się z irytacji, że teraz te wszystkie „bogate ciocie z USA”, przy obecnym kursie dolara i rozbestwieniu prezentowym w Polsce naprawdę czują się biedne.
Dla kuzynki z Anglii podarowanie 1000zł dla chrześniaka jest mniejszym wydatkiem, niż dla amerykańskiej cioci. Nie dlatego, że jej nie stać, a dlatego, że w USA tym tysiącem złotych (czyli 500dolarami czy 350$ przeliczając po kursie z jesieni 2009) obdarowaliby kilku komunistów, którzy naprawdę byliby szczęśliwi krzycząc – WOW! Fifty BUGS! Thank You!
Tu prawie każdy wycina kupony z gazet, by kupić mleko taniej o 20centów. Traci godzinę w kolejce do stacji benzynowej, bo jej właściciel obniżył cenę o 9centów. Tu inżynier projektu (taki ma identyfikator, gdy widuję go w Subway fast-food) wpieprza kanapkę za 5dolarów siadając w swoim drogim garniturku obok zmęczonego i spoconego contractora z Polski. Może lubi, a może szanuje pieniądze i wie, że 700kcal z kanapki za 5$ i 700kcal z wykwintnego dania z restauracji za 50 czy 100$ to jedna i ta sama energia. W Polsce oczywiście lunchowałby się w Marriotcie pośród setki innych snobów, nie dlatego, że tam jest smaczniej, a tylko dlatego, że go na to stać.
Póki Polska nie nauczy się szanować i nie tracić żadnej złotówki, która nam się należy (którą dostajemy od Unii Europejskiej na drogi, na edukację, na sadzenie drzew, badania, itd.), póki leniwy Polak nie przestanie zazdrościć pracowitemu Polakowi tego, że tamten coś ma, a ten nic nie robi i nic nie ma (głośna sprawa drzewek i dopłat unijnych Europosła Pawła Piskorskiego – każdemu się należą, ale nikt drzewek sadzić nie chce!), póki nie zatka się dziur bez dna (polskiej służby zdrowia, dotowanych nierentownych przedsiębiorstw, itp), złotówka będzie silną walutą światową, ale gówno wartą w świadomości Polaków. Skoro można wyjść na ulicę, pogrozić strajkiem i dostać to, czego się żądało – (patrz celnicy i lekarze, oraz ich 100% podwyżki. Czy docenią oni prawdziwą wartość tak szybko i łatwo uzyskanych pieniędzy?).
W Stanach każdy schyli się po 5centów. Naprawdę! W Polsce się taką 5groszówkę najczęściej kopnie lub rozdepcze. Tutaj co kilka dni pokazują w wieczornych wiadomościach program poradnikowy, jak nakarmić 4osoby za 100$ tygodniowo. Uczą statystyczną amerykańską rodzinę (mąż, żona, 13latka i 10latka), co i jak kupować, by wydawać jak najmniej. Wybieraj specjalne promocje, które porównaj z promocjami z innych sklepów (po to codziennie dostajesz do skrzynki pocztowej po kilka gazetek reklamowych). Weź np. dwie sałaty do których dostaniesz za darmo dressing (sos), niż dwie do których dostaniesz za darmo kolejne dwie sałaty (które się oczywiście zepsują). Weź jedne truskawki, gdy drugie dostaniesz za darmo. Nie kupuj rzeczy z linii wzroku, bo najczęściej są o wiele droższe, niż te leżące na półkach poniżej. Wybieraj rzeczy z niższych półek, bo producenci za półki z linii wzroku muszą płacić sklepom, więc to odbija się na cenie. Idź na zakupy zawsze z gazetką reklamową owego sklepu. Unikaj małych opakowań, bo kupując wielkie opakowania możesz zapłacić nawet dwa razy taniej. Nie kupuj gotowych napoi (szczególnie gazowanych), lepiej napoje w proszku, których zużywa się mniej, są zdrowsze i tańsze. Rób listę zakupów nie spontanicznie w domu, ale w sklepie, patrząc na to, co możesz kupić na promocjach, na wyprzedażach, co dostaniesz w gratisach. Itd. Udowodnili że tak dokonane zakupy, wszystkiego w promocjach kosztowały 43,78$, podczas gdy ten sam pakiet produktów kupowanych normalnie kosztował… – ponad 113$. Oczywiście takie zakupy wymagają trochę zachodu i straconego czasu (na przeglądanie gazetek, promocji, odwiedzenia kilku sklepów, itp), ale dla każdego Amerykanina zysk 69dolarów na prostych zakupach jest rzeczą nie do przeoczenia. Dlatego właśnie Amerykanie mają więcej, niż ich na to naprawdę stać.
Codziennie lecą poradniki dla podatników, jak odzyskać maksymalnie dużo podatku od państwa. Prawie każdy konsument ma w portfelu karty rabatowe wielu sklepów, podobne proporczyki z kodem kreskowym przy kluczach od auta, które skanowane przy kasie dają nam rabaty. W Polsce nikt by się w takie rzeczy nie bawił, bo to dla Polaków nie warte zachodu. A przecież każde np. 3-5% zniżki to co 30-20ste zakupy za darmo! Czyli raz w miesiącu pakujemy cały wózek zakupów GRATIS.
Kolejny program i kolejne porady: „Kto jest lepszym klientem – kobieta czy mężczyzna?” Tzn. kto potrafi lepiej oszczędzać pieniądze i na czym. Co powinna kupować kobieta do naszego gospodarstwa domowego, a co mężczyzna, by było lepiej, a co, żeby wyszło taniej. Oraz jakich zakupów unikać, by… nie doprowadzić do rozwodu. Bo faceci najbardziej wkurzają się, jak ich partnerki kupują „magiczne pigułki” na schudnięcie za dziesiątki lub nawet setki dolarów, a kobiety, gdy faceci wydają majątek na wg.nich nic nie przydatne gadżety do samochodu. Takie zakupy naprawdę często kończą się rozwodem.
A teraz pokazują sklep odzieżowy „Steve & Barry’s”, gdzie wszystko kosztuje 8,98$. Jest tańszy niż Old Navy, tańszy od Wall Martu. Wszystko jest dobrej jakości i modne, ale że nie projektowane przez drogich projektantów, to może być sprzedawane po takich cenach. Koszulki, jeansy, buty, torebki, kurtki, okulary, dosłownie można się u nich ubrać od stóp do głowy. Na wszystkim zarabiają co najwyżej 60centów. Żaden Polak pewnie by się nie pokazał w takim stroju, skoro może go sobie kupić każdy za niespełna godzinę swojej pracy. A ostatnio nawet Jessica Parker (ta z filmu „Sex w wielkim mieście”) wybrała się na jakąś poważną galę filmową w sukience od Steva za 8,99$. Minęło kilka miesięcy i jesienią 2008 zamknięto te sklepy. Nie wiem, czy były za drogie czy rzeczy w nich sprzedawane za kiepskie?
A na moim osiedlu każdy, kto ma wolne miejsce parkingowe (bo ma tylko jedno auto, a do każdego mieszkania należą się dwa miejsca postojowe) odsprzedaje je sąsiadowi. Nawet jak jest to ktoś zaprzyjaźniony, nawet jak jest to Rodak, to i tak bierze się od niego 25$ za miesiąc, bo taka jest rynkowa cena miejsca parkingowego na naszym osiedlu. W Polsce by oczywiście tak „nie wypadało”…
Steve & Barry's Dom Detroit Domek za 7,300,00$ Lexus LS 460 Karty stalego klienta 10letni kurs Dolara
1. Sklep Steve & Barry’s, gdzie wszystko kosztuje zaledwie 8,98$ (niespełna godzinę pracy). Od koszulek, przez bluzy, buty, okulary, po kurtki (nawet zimowe!). Sklepy tej sieci… zbankrutowały jesienią 2008.
2. Jeden z detroickich domów na sprzedaż. Cena… 28,800$. Sprzedając go, co możemy kupić za 80,000 PLN w Polsce? 8metrów mieszkania w Warszawie? TUTAJ i TUTAJ możecie pogrzebać sobie w amerykańskich nieruchomościach.
3. Inny, najdroższy w całym stanie Michigan dom do sprzedania za 7,300,000$. Najlepiej w nim wygląda… kuchnia:) Za 21,000,000 PLN chyba już możemy coś ładnego w Polsce kupić?;) A gówno! – patrz punkt 7.
4. Lexus LS 460. Cena 68,000$. W Polsce, w promocji 330,000PLN. W Polsce zapewne by mnie z salonu Lexusa „wyproszono wzrokiem”, a w USA pan salonowy zaproponował mi przejażdżkę.
5. Karty rabatowe sklepu Kroger i CVS. Większość Amerykanów ma w portfelu lub przy kluczach karty stałego klienta wszystkich sklepów w których robi zakupy. Wycina kupony z gazet, by kupić coś kilka centów taniej. To jest właśnie poszanowanie pieniądza.
6. Dziesięcioletni wykres kursu dolara. 4,64zł/$ płacono za amerykańską walutę 8maja 2000. Wtedy można było wracać z USA do Polski. Dolar drogi, mieszkania tanie, życie w Polsce jeszcze nie tak kosztowne, jak obecnie (min. benzyna poniżej 3zł).

7. Najdroższy dom w Polsce. 105 milionów złotych za rezydencję pod Warszawą (w Piasecznie). Nie myślę, że jakiegokolwiek emigranta, który wyjechał kiedykolwiek, gdziekolwiek w świat i pracował nie wiem, jak ciężko, stać by było po powrocie do Polski na ów dom. Jak zarobili na niego jego właściciele – wolę nie pytać… Pomyślcie, czy lepiej mieć taki dom czy pięć takich, jak na zdjęciu nr 3.
8. Zwrot puszek do sklepu. Za 12stopak Pepsi zapłacimy 2,5$ + 1,2$ kaucji. Nikogo nie dziwi widok elegancko ubranej pani wysiadającej z nowiutkiego mercedesa i wyciągającej z bagażnika dwie reklamówki pustych puszek. Dorabia w ten sposób? NIE! 6 pustych puszek to litr paliwa, a 362miliony takich puszek to… ten dom pod Piasecznem;)

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Czy w USA da się zarobić?

Obecnie dla tych, którzy naprawdę chcą pracować da się zarobić prawie wszędzie. Nawet w Polsce. By zarobić w USA, trzeba po prostu… pracować. By zarobić cokolwiek, z czym można wracać do Polski, trzeba pracować bardzo, BARDZO ciężko! Dolar coraz słabszy wobec polskiej waluty, w Polsce wszystko 2-3x droższe niż w USA: (benzyna 2x, prąd ponad 2x, żywność 1,5-2x, mieszkania 2-3x droższe, itd.) By zatem zarobić na życie w USA, wystarczy tylko normalnie tu pracować. Najlepiej, gdy pracuje para (ona i on) przynajmniej te ustawowe 40godzin w tygodniu i tyle. Płaca spokojnie wystarczy, by się utrzymać. Siebie, dom, samochód (najczęściej dwa samochody). Wyżywić się, ubrać, a w weekend odstresować się od ciężkiego tygodnia pracy w jakimś kinie, klubie, teatrze, dyskotece, kręgielni czy sali gimnastycznej. Oczywiście powyższe wyliczenia dotyczą tylko ludzi młodych, którzy wkraczają w dorosłość, w samodzielność. Którzy nie mają jeszcze dzieci, nie muszą się martwić o wykształcenie tych dzieci czy fundusze emerytalne na starość.
Gdy mamy dobrego pracodawcę, który opłaca nam ubezpieczenie zdrowotne, nie musimy wydawać niemałych pieniędzy na prywatne ubezpieczenie (około 200-300$ miesięcznie!). Ale wizyta u lekarza zawsze kosztuje, nawet osoby ubezpieczone, w zależności od ubezpieczenia i zakresu badań od 10-150$. Płaci się zapewne tylko po to, by nie nabijać kolejek urojonymi bólami.
Aby się jednak czegoś w Stanach dorobić, trzeba robić i ROBIĆ! Abstrahując od wolnych zawodów, lekarzy (ale jedynie specjalistów o dobrej renomie), prawników (ale jedynie tych pracujących dla milionerów), inżynierów (pracę w USA z polskimi dyplomami i kwalifikacjami jest zdobyć coraz trudniej. Za dużo tu różnych innych wykształconych narodowości (Chińczycy, Hindusi, itd.), często przyjeżdżających do Stanów Zjednoczonych bez potrzeby posiadania wiz, pracujących albo legalnie, albo zdalnie (przez internet w swoim kraju), albo za „półdarmo”). Najlepiej zatem (jeśli ma to być praca fizyczna) znaleźć pracę w fabryce lub firmie, która ma duże zamówienia (tylko, gdzie taką firmę teraz, w dobie obecnej recesji, masowych zwolnień, cięcia kosztów oraz obniżek płac znaleźć?!). Gdy się jednak coś takiego uda, że znajdziemy firmę, która pozwala pracownikom brać nadgodziny, wtedy możemy pracować po 10-12 godzin dziennie (co w USA jest normalne), zamiast ustawowych 8godzin. Pracując zatem te pół doby, także w soboty, za każdą nadgodzinę dostając dodatkowo 1,5-3$ więcej (najlepiej, co jest możliwe w „polskich” fabrykach pracować za gotówkę, a nie za czek z którego potrącane są składki i podatki w taki sposób, że im więcej zarobimy, tym więcej nam zabiorą!), można zarobić miesięcznie dodatkowy tysiąc dolarów lub nawet więcej. 1000$ więcej zarobi on, 1000$ więcej zarobi ona, i po roku stać ich na kolejne nowe auto kupione za nadgodzinowy dochód. Albo po 10latach na nowy dom (z samych nadgodzin!). Jak się przez te 10lat człowiek wyeksploatuje fizycznie i psychicznie, pracując po 10godzin dziennie i mając tylko 4dni wolne w miesiącu – to wiedzą tylko oni. Tu siedzieć dłużej w pracy niż w domu lub mieć dwie prace jest normalnością. Dlatego właśnie USA jest krajem pracoholików, gdzie w kalendarzu znajdziemy tylko 7 wolnych dni (prócz świąt Bożego Narodzenia, w które oczywiście jest wolny tylko jeden dzień, a nie jak u nas: Wigilie, wigilie Wigilii, Lane Poniedziałki, Suszone Wtorki, Środy Popielcowe, Czwartki Zakalcowe, Piątki Wielkie, Piątki Mniejsze; 1sze i 3cie maje, 2gie i 4te maje, gdy wypadają w piątek lub poniedziałek, Dni Papieskie, Dni Kobiet, Dni Pracy, Dni ludzi bez pracy, Dni Koziołka Matołka). Naukowcy dowiedli, że każdy dzień wolny od pracy zamienia się tak naprawdę w dwa dni wolne. Bo już od południa w dniu poprzedzającym dzień wolny każdy się rozpręża, planuje nadchodzący wolny dzień, patrzy ciągle na zegarek, ile to jeszcze zostało czasu do końca pracy. A dzień po dniu wolnym, powoli trzeźwiejemy, spóźniamy się do roboty, wdrażamy się do pracy tak powoli, leniwie, ospale, żałując, że to był tylko jeden wolny dzień. W USA nie ma takiego problemu. Ten jeden z siedmiu wolnych dni przeżywa się tak aktywnie, że nikt nie zwalnia obrotów i od razu wpada nazajutrz w wir pracy i obowiązków. Myślałem, że w te nieliczne wolne dni w USA miasta będą po prostu puste. Wszyscy albo udadzą się na zasłużony relaks, albo jakiś wyjazd – nic bardziej mylnego! W kraju pracoholików ma się… pieniądze! Pieniądze najlepiej wydawać jest na… zakupy! Tak więc dzień wolny przeznacza się na zakupy właśnie. To wykorzystują handlowcy i w te dni są najlepsze wyprzedaże. W Memorial Day kupiłem laptopa przecenionego z 800$ na 600$. Dzień później cena wróciła do 800$ i utrzymuje się do dziś.
W USA panuje niesamowity szacunek dla pracy. Wpajany jest już od dziecka. Dziecko dostaje kieszonkowe, by nauczyło się gospodarować pieniędzmi. Dostaje je na tyle niskie, by musiało na swoje własne, wygórowane potrzeby dorobić (takie zbytki jak nowy telefon co kilka m-cy, itp). Nawet dzieci milionerów dorabiają roznosząc gazety czy strzygąc trawę sąsiadom lub babci. A prezydentówna Clintonówna smażyła kotlety w McDonalds. Nic za darmo. Dlatego każdy tu potrafi pracować, oraz dzięki temu docenia wartość pieniądza. Jego wartość nie jest szacowana na giełdzie, bo gdyby tak liczyć, to Dolar jest najsłabszy od ponad 15lat. Wartość dolara jest w pracy, jaką trzeba włożyć w jego zarobienie, oraz w tym, co można za niego w Ameryce kupić. W Polsce nikt, dosłownie NIKT nie założyłby np. myjni samochodowej w której myłby RĘCZNIE! samochody po 1$ za sztukę! Nikt by w takiej myjni nie pracował, bo by się po prostu „nie opłacało”! W Polsce umycie auta to ponad 10zł na myjniach automatycznych, i ponad 20zł na myjniach ręcznych. W USA za takie pieniądze można by się myć codziennie przez tydzień. W Polsce wiele osób by odeszło od przyszłego pracodawcy po usłyszeniu stawki, jaką on mu zaproponuje. Oczywiście jeśli nie są podstawieni „pod ścianą”, gdy muszą zarobić cokolwiek, by wyżywić rodzinę. Tu każdy podejmie pracę z nadzieją, że zostanie doceniony, że dostanie podwyżkę, że przynajmniej nabędzie nowych doświadczeń albo kontaktów. Za 5$ za godzinę ludzie chodzą w tablicach reklamowych, przenoszą wokół sklepu tzw. potykacze, które w Polsce są wbite w ziemię i nie rzucają się w oczy tak, ja te którymi w USA wymachuje ktoś do tego zatrudniony.
Kto by w USA zmieniał dziecku co kilka miesięcy komórkę? Bo wszyscy w klasie mają nowe, to dzieciak też chce. Chcesz – idź wyprowadzaj pani Shmith jej trzy buldogi, zarobisz 30dolarów na tydzień, to zobaczymy, czy kupisz sobie iPhone’a za 300$, czyli za swoje 2,5miesięczne psie zarobki. Dziecko oczywiście będzie ryczeć, złorzeczyć na rodziców, ale kiedyś im podziękuje, że dzięki temu potrafi gospodarować pieniędzmi lepiej, niż Michael Jackson czy Mike Tyson (zarabiał po kilkadziesiąt milionów dolarów rocznie (po ponad 30mln za jedną walkę!), a dziś nie mają ani centa).
Ostatnie notowanie Forbs odnośnie najlepiej i najgorzej płatnych
zawodów w USA było dla mnie nielada ciekawostką. Nie spodziewałem się,
że płace w USA mogą być tak niskie! Chociaż w porównaniu do polskiej
płacy minimalnej wynoszącej w 2009 roku 954,96 zł czyli 330$, to nawet
najgorsza średnia płaca w USA jest ponad 4x wyższa od minimalnej
polskiej. W USA płacę podaje się w wynagrodzeniu za godzinę albo w
zarobkach rocznych, ale by było bardziej „po polsku”, przeliczyłem ją na
miesięczne pobory. I tak oto to w USA wygląda:
1. Przygotowywacze fastfoodów :            1,391$
2. Kucharze fastfoodowi :                      1,405$
3. Pomywacze :                                    1,421$
4. Restauracyjny personel pomocniczy :  1,448$
5. Myjący włosy w salonach fryzjerskich : 1,457$
6. Hostessy restauracyjne :                   1,475$
7. Kasjerzy restauracyjni :                     1,485$
8. Recepcjoniści i bileterzy :                   1,490$
9. Krupierzy w kasynach :                      1,510$
10. Animatorzy zabawy i rekreacji :         1,518$
Dlatego właśnie nie należy się dziwić, że przedstawiciele tych zawodów żyją z nadgodzin, z drugich prac lub z napiwków. A gdy mieliśmy to szczęście, że urodziliśmy się w zamożnej rodzinie, która wydała grubo ponad 100tys. dolarów na samą naszą wyższą edukację, mamy szansę znaleźć się na z strony drabinki zarobkowej jako:
1. Anestezjolog :                                16,065$
2. Chirurg :                                        15,950$
3. Ortodonta :                                    15,445$
4. Położnik lub ginekolog :                  15,300$
5. Chirurg stomatologiczny :                14,870$
6. Protetyk stomatologiczny :               14,113$
7. Internista ogólny :                          13,939$
8. Lekarz chirurg i pokrewny:               12,929$
9. Lekarz rodzinny :                            12,803$
10. Dyrektor naczelny :                       12,614$
11. i więcej… w Forbes
Zawsze myślałem, że polscy anestezjolodzy strajkują, gdyż nigdy nie mogą się doczekać łapówki. Po prostu zawsze, gdy powinni ją dostać od pacjenta, ten bezczelnie zasypia;) A gdy już się budzi, to w dupie ma anestezjologa, skoro operacja się udała:) A tu się jednak okazuje, że anestezjolodzy oraz pielęgniarki i położne strajkują dlatego, by zarabiać tyle, co ich koleżanki w USA. To są oczywiście zarobki ludzi zatrudnionych w szpitalach i firmach. Mający prywatne kliniki, domowe praktyki oraz wszyscy pozostali samozatrudniający się „wyciągają” wielokrotność tych sum. Są przecież prawnicy, którzy tutaj nie znaleźli się nawet w pierwszej dziesiątce, a przecież niektórzy z nich zarabiają po kilka milionów dolarów za jeden dobrze przeprowadzony rozwód. Jednego z nich znam prawie że osobiście…
Wracając do Polski i porównania życia w USA i PL. Myślę, że gdyby nie szalone ceny mieszkań w Polsce, to dwie pracujące w dużym polskim mieście osoby, wynagradzane za swoją pracę w miarę uczciwie, mogą, przy odrobinie szczęścia być w podobnej sytuacji jak zwykła para młodych Amerykanów albo legalnych imigrantów bez żadnego niezbędnego im tu szczęścia. Mogą dostać kredyt na mieszkanie (w Polsce trzeba zabezpieczenia i zaświadczenia o zarobkach, a w USA przede wszystkim pozytywną historię kredytową), kredyt na samochód. Mogą te kredyty spłacać i coś im jeszcze zostanie na życie. Ale… ale w Polsce bank da im kredyt na co najwyżej 30-40metrowe mieszkanie (i to pod warunkiem, że rodzice im dadzą na pierwszą wpłatę). Będą spłacać małe, ekonomiczne auto. Na szalone wakacje w jakimś pięknym zakątku świata nie będą mogli sobie pozwolić, bo każdą wolną złotówkę będą woleli zainwestować w szybsze spłacenie kredytów. W USA spłacane mieszkanie będzie miało przynajmniej 100-150metrów kwadratowych. Spłacany rodzinny samochód (lub samochody) wyposażony będzie we wszystko, co posiadają auta klasy średniej wyższej i będzie to 2x większy samochód niż ten spłacany w Polsce. Auto Amerykanina będzie w ciągłym biegu, a Polaka mimo swojej ekonomiczności będzie częściej stało niż jeździło. W USA zakupowy koszyk w sklepie zawsze będzie 2-3x bardziej pełny niż koszyk Polaków. Weekendowy wypad do restauracji nie będzie żadnym atakiem na rodzinny budżet, ale na wakacje, podobnie jak Polacy nie pojadą – nie ze względów finansowych, a dlatego, że urlopu mieć za wiele nie będą. Więc są podobieństwa, są rozbieżności. Są zalety życia tu i tu. Są zalety spłacania mieszkania w USA (jest to wielkie wygodne mieszkanie, ale nie wiadomo ile będzie warte za rok, a ile za 30lat – możliwe że 2-3x mniej, niż za nie zapłaciliśmy). Są zalety spłacania małego mieszkania w Polsce (prawie na pewno za 30lat to mieszkanie będzie warte więcej, niż dziś!). Jak ktoś pracuje w Polsce i zarabia na tyle, że go stać na życie, to… wybór należy do niego.
Ze wszystkich Polaków jakich tu poznałem… Starego pokolenia i młodego… Będących tu od lat lub tylko od kilku miesięcy… Będących tu legalnie lub nielegalnie… Nikt dzisiaj nie wróciłby do Polski. Do Europy tak. Do Anglii, Irlandii, Szkocji, Szwecji, Belgii, Holandii, Francji, Hiszpanii, Niemiec, ale nie do Polski! A dlaczego nie chcą wracać, to będzie w następnej notce… Albo jeszcze w tej…
Lemoniadka Automyjnia 
1. Szacunku do pracy uczą już od najmłodszych lat. Tu 8-10ciolatki zrobiły lemoniadę, którą sprzedają po 50centów.
2. Szacunku do pieniądza uczy… jego siła nabywcza. Co w Polsce dostaniecie za 1PLN? W USA za 1USD umyją Wam auto.
3. Lista 25 najgorzej płatnych zawodów USA wg. amerykańskiego miesięcznika Forbes.