wtorek, 29 lipca 2008

Pierwsza przejażdżka...

Gdy zjawiamy się w miejscu, w którym wszystko nagle jest zupełnie inne… Inny język urzędowy, inna strefa czasowa, z innej strony naszego wewnętrznego kompasu wschodzi słońce, a z innej niż się tego spodziewaliśmy zachodzi… Gdy widzimy zupełnie innych ludzi, inne kolory ich skóry, inne języki, którymi oni do nas mówią, inne ich zachowania wobec nas… Gdy widzimy zupełnie inny typ budownictwa, drogownictwa, przepisy ruchu drogowego, znaki drogowe, samochody, to wszystko to nagle tworzy taką… magiczną krainę. Dosłowny INNY ŚWIAT! Pierwsza przejażdżka samochodem w takich okolicznościach pozostaje w pamięci tak, jakby była to w ogóle pierwsza przejażdżka w naszym życiu. Znaki drogowe zupełnie inne, w większości pisane, a nie z symboli (więc lepiej znajmy język angielski). Limity prędkości w innych jednostkach, niż te dotychczasowe, do których i tak nigdy się w Polsce nie stosowaliśmy. Tu będziemy musieli, bo wszyscy się stosują. Policja z rozszerzonymi uprawnieniami względem polskich policjantów. Całkowity brak pieszych, rowerzystów, powolnych Fiatów 125p, a pasów ruchów przynajmniej po kilka w jedną stronę. A nad głowami, prócz co chwilę powiewających wielkich amerykańskich flag, powiewające na łańcuchach… sygnalizatory świetlne, a nie jak u nas – sztywno zawieszone na słupach. Auta wielkie, głośne, paliwożerne. Wyrywające ze świateł do przodu, jak sprinterzy olimpijscy w biegu na 100 metrów. Każde większe skrzyżowanie wyglądające prawie tak samo, jak skrzyżowanie mijane chwilę wcześniej. Czasami cztery stacje benzynowe na jednym skrzyżowaniu! Po jednej przy każdym zbiegu ulic. A jak nie cztery, to zawsze przynajmniej jedna stacja. Żadnych wysokich budynków stanowiących punkt odniesienia względem miejsca z którego ruszyliśmy lub do którego zmierzamy. Żadnego warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki, żadnego wrocławskiego Poltegoru czy Katedry, żadnej poznańskiej Akademii Ekonomicznej. Wszystko prawie takie samo. I jeszcze wszystko tak pędzi do przodu, żółte światło, czerwone, a oni dalej jadą. Człowiek nie ma czasu się zapoznać z trasą, bo po prostu nie dadzą nam zwolnić ani na chwilę. Czerwone światło. Zatrzymujemy się, rozglądamy i możemy jechać dalej na czerwonym (w prawo, lub w lewo jeśli jest to ulica jednokierunkowa). Ja wysiadam!
I wreszcie jakaś chwila spokoju. Sklep. Pierwszy mój odwiedzony w USA sklep był oczywiście… sklepem z elektroniką. Odpowiednik naszego Media Markt czy Saturna. I tu… szok! Już od drzwi wszyscy pracownicy sklepu tacy mili, uśmiechnięci, witający mnie słowami: „Dzień dobry. Jak się masz?”. Kolejny pracownik, gdy zobaczył, że przyglądam się jakiejś rzeczy z ich asortymentu, podszedł, zapytał, czy może w czymś pomóc? Przegoniony grzeczną odpowiedzią, że „I’m just looking”, odpowiedział: „OK, no problem, jestem Brian, jakbyś miał jakieś pytania to jestem do Twojej dyspozycji”. Podchodzę do półek i tu jeszcze większy szok! Nie dość, że wszystko można dotknąć, nawet aparat za 3tys.$, czy kamerę za 4tys.$, że wszystko jest podłączone do zasilaczy i możemy to do woli testować, próbować, to jeszcze wszystko jest 1,5-2x tańsze niż w Polsce. Aparat, który kolega w Polsce chciał kupić dostępny był dopiero w Lublinie. W Media Markt. Zamknięty w strzeżonej przez kamery i pracownika ochrony gablocie. Gdy chcieliśmy go obejrzeć i dotknąć to japońskie cudo techniki, to z wielką łaską nam gablotę otworzył i dał chwilę potrzymać Nikona D300 (oczywiście bez baterii w środku, więc naprawdę tylko potrzymać). A tu. Biorę go do ręki, robię fotki, kręcę wszystkimi możliwymi gałkami, zmieniam ustawienia, bawię się do woli, mogę nawet przykręcić stojący obok inny obiektyw i… i nikt się nawet nie zainteresuje, że trzymam w swych dłoniach 2tys.$ i mogę coś uszkodzić. Przecież kolega w Polsce mi w to nie uwierzy! Pojechaliśmy 125km do Lublina, drugie tyle kilometrów z powrotem, by przez chwilę potrzymać ten aparat w dłoni (pod czujnym okiem pracownika Media Markt). A tutaj, w pierwszym sklepie mam w dłoni i ten aparat i stojący obok Canon 5D za 3tys.$. Wyjmuję z kieszeni mój telefon komórkowy (z wbudowaną kamerą) i robię zdjęcia tego, jak bawię się Nikonem D300, robię fotki cenom. W Polsce zostałem kiedyś wyproszony z Saturna, gdy zacząłem fotografować ceny laptopów (bo to o wiele szybsze niż ręczne spisywanie cen). Tak bali się szpiegów konkurencji! Tu robiłem fotki wszystkim rzeczom, które mnie zainteresowały, wszystkim cenom, a gdy zobaczył mnie pracownik sklepu to… zapytał, czy nie chcę cennika tych aparatów, by nie musieć robić tych fotek? To jest pierwszy pozytyw Ameryki. Tu hasło „Nasz Klient – nasz Pan” jest przestrzegane w 100%. Tu o wiele więcej osób jest stać na aparat za 2tys.$, który w Polsce kosztował wtedy ponad 3tys.$. Tu KAŻDY jest potencjalnym klientem. Nawet jak przyjdzie w dziurawych butach i podartej koszuli – ważne jest tylko to, by miał w kieszeni ważną kartę kredytową! Obecnie, jesienią 2009 śledząc ceny cyfrowych lustrzanek przy kursie dolara 2,9zł doszedłem do wniosku, że wszystkie lustrzanki można kupić taniej w Polsce w sklepach internetowych wyszukanych przez Ceneo.pl. Nie mam pojęcia, jakim cudem tak się dzieje, że np. Canon 50D (body) na którego obecnie poluję, w USA w BestBuy kosztuje 1166$, a w PL w internetowym FotoJokerze wychodził o 100zł taniej. Laptopy ciągle się opłada sprowadzać do Polski całymi kontenerami – 17calowy HP nabyty tutaj za 561$ w Polsce na alegro wyceniony jest na 860$ z informacją, że taki model w sklepie kosztuje 1206$.
I jeszcze jedna rzecz zapamiętana z pierwszych spacerów po USA (po sklepach, wśród ludzi, kobiet…). Te od lat wpajane ostrzeżenia, że Amerykanie są przewrażliwieni na punkcie swojej prywatności i swobody seksualnej. Nie możesz się na nich patrzeć (szczególnie na kobiety w jakiś wg. nich „prowokujący” sposób), bo zaraz posądzą cię o molestowanie. Mówiły o tym wiele razy media w Polsce, mówił o tym mój nauczyciel ze szkoły średniej (który posądzenia o molestowanie wzrokowe zaznał w USA na własnej skórze). Tak mi te ostrzeżenia utkwiły w pamięci, że podczas mojej pierwszej wizyty w sklepie czułem się jak… Muzułmanka w czadorze, która zgodnie z nakazami Koranu, nie ma prawa, patrząc na obcego mężczyznę, podnieść wzroku powyżej jego kolan. Oglądanie się za kobietami, zaczepki słowne, nieprzyzwoite gesty, gwizdy, komentarze, gdy trafią na jakąś „stukniętą” kobietę, mogą nas naprawdę zaprowadzić przed oblicze sądu z zarzutem: „Molestowanie seksualne w miejscu publicznym”. Gdy zobaczyłem, że moje pierwsze spojrzenie powyżej kobiecych kolan nie skończyło się aresztowaniem, a moje pierwsze obejrzenie się za kobietą (oczywiście w czysto naukowych celach!) nie skończyło się publicznym linczem, poczułem się… jak w domu;)
Fly the flag GPSowy zawrót głowy Nikon D300 w moich rekach:) Sony HDR-FX1
1. Amerykańskie drogi i flagi powiewające na wietrze co kilkadziesiąt metrów, by zawsze pamiętać, że jest się w USA.
2. W tym miejscu krzyżują się cztery drogi. Włączając w takim miejscu GPSa na pewno zabłądzimy!;)
3. Nikon D300 w moich rękach. W sklepach w USA wszystko, nawet tak drogie rzeczy (2,400$) mamy prawo dotknąć, przetestować, bez żadnego tam pilnowania nas przez obsługę sklepu, jak ma to miejsce w Polsce.
4. Nawet kamerę wartą w Polsce grubo ponad 10,000 PLN, dostępną jedynie na specjalne zamówienie, w USA możemy znaleźć w o wiele niższej cenie i od razu dostępną.

poniedziałek, 28 lipca 2008

Pierwsze kroki w domu.

Już samo wejście do mieszkania w USA jest o wiele trudniejsze, niż wejście do niego w Polsce. W większości domów są specjalne drugie drzwi, które najczęściej są ze szkła lub z siatki antyinsektowej (tzw. moskitiery). Tak więc jedną ręką otwieramy i trzymamy jedne drzwi (mają sprężynowy lub pneumatyczny autodomykacz), drugą ręką otwieramy drzwi główne, i… gdy w miarę zwinnym ruchem nie wejdziemy do środka, to te 1-sze drzwi uderzą nas prosto w dupę!;) Najgorzej jest, gdy mamy dwie ręce zajęte zakupami – wtedy takie bezbolesne wejście jest naprawdę trudne. Te szklane lub siatkowe drzwi są po to, byśmy mogli otworzyć drzwi główne, i widzieć przez nasze (ciągle zamknięte) szklane drzwi świat, a w lecie sobie wietrzyć mieszkanie przez nasze drzwi z siatki, oraz by muchy miały utrudniony dostęp do środka. A może jest to z racji tego, że w amerykańskich wizjerach montowanych w drzwiach po prostu… nie widać nikogo, bo oni są tu tacy duzi, że w „Judaszu” po prostu się nie mieszczą;) Dlatego trzeba przyjrzeć się gościowi, pukającemu do nas przez te właśnie szklane drzwi;)
Tuż po wejściu do domu, musiałem się upewnić, że jestem na drugiej półkuli. Jak to zrobić? Najlepiej pójść do łazienki i spuścić wodę w umywalce. To właśnie zrobiłem i… naprawdę ta taka minitrąba wodna kręci się w drugą stronę niż na naszej półkuli. Czyli w lewo (odwrotnie do ruchów wskazówek zegara). Podobnie dzieje się w toalecie. Bo tu spłuczki WC nie działają tak, jak w Polsce, że z siłą wodospadu spłukują to, co znajdą na swojej drodze. Tu spłuczki powodują to takie małe zawirowanie wody i to wciąga zawartość toalety do rury odpływowej.
KOREKTA powyższego tekstu – OK – myliłem się, nigdy nie widziałem wirku w polskiej toalecie, więc coś mi się pokręciło i jednak w polskim i amerykańskim kibelku zawartość wkręca się w tę samą stronę;) Ach, Ameryka tak mnie zamotała, że prawo pomyliło mi się z lewym;)
Inne niuanse amerykańskich domów… Okna. Trzeba się przyzwyczaić do okien przesuwanych, a nie otwieranych czy uchylanych tak, jak w Polsce. Gdy jeszcze otwieramy okno w poziomie, tzn. przesuwamy jedną szybę (skrzydło) z lewa na prawo, to OK. Ale gdy okno otwiera się do góry i musimy przez nie wyjrzeć, to robi się… tak jakoś dziwnie. Przecież może opaść i uciąć nam głowę! A przynajmniej zmiażdżyć kręgi szyjne. Oczywiście dramatyzuję, ale to jest dziwne – w całych stanach ZERO okien otwieranych tak, jak u nas – na oścież! Pewnie chodzi o to, że drewniane domy i drewniane ściany do których nie ma jak przykotwiczyć ościeżnic okiennych nie wytrzymałyby sił działających przy pełnym wychyleniu się okien i po prostu wypadały ze ścian wraz z ościeżnicami. Tu można otworzyć tylko jedną połówkę okna, tzn. zasunąć jedno na drugie. W niektórych domach okna są otwierane na korbkę – naprawdę. Jak w szyba w samochodzie marki Syrena 102:) W starszych domach często jedno okno jest przymocowane na stałe, a otwiera się tylko drugie – ale przez nie nie wyjrzymy na zewnątrz, bo tuż za oknem znajduje się moskitiera. To jest piekło dla klaustrofobików!;)
Cisza… To coś, czego w amerykańskich domach zawsze brakuje. Po 1sze. to w znakomitej większości przypadków, domy są z drewna, a drzewo nie tłumi tak dobrze dźwięków z zewnątrz, jak nasze cegły, pustaki, betony i styropianowe izolacje termiczne. Dodatkowo drewno oczywiście głośno „pracuje” i trzeszczy, gdy wiatr za oknem dmucha w nasz dom, skrzypi, gdy ktoś chodzi piętro wyżej lub za ścianą, itd. Podobnie te nie do końca szczelne akustycznie przesuwne okna. W Polsce domyka się te nasze nowoczesne plastikowe okna i już w domu mamy ponad 30dB ciszej, niż na dworze. A tu okna nie mogą być tak szczelne, bo po prostu nie mielibyśmy sił ich przesunąć do otworzenia.
I jeszcze to centralne ogrzewanie. W Polsce kaloryfer siedzi cicho w kącie i nas w zimie przytulnie grzeje, a tutaj każdy ma w piwnicy wielki gazowy kocioł grzewczy, który niepokojąco huczy spalając gaz, a dodatkowo chodzą w nim wielkie dmuchawy, które przez specjalne kratki wentylacyjne wdmuchują nam w zimie ciepłe powietrze, a w lecie zimne (z równie hałasującego klimatyzatora za oknem). I jeszcze te wielkie amerykańskie lodówki z wentylatorami z tyłu (przynajmniej z dwoma wentylatorami). Lodówki tutaj nie są zbudowane tak, jak w Polsce, że dookoła zamrażarki są rurki rozprowadzające zimno. Tutaj do zamrazalnika dmucha mroźnym powietrzem specjalny wentylator, więc lodówka jest tania jak barsz, ale za to głośna jak kombajn do zbierania buraków na ten barszcz. I jeszcze chodząca za oknem klimatyzacja nasza i sąsiadów. I znów te drewniane ściany, a za nimi czasem głośni sąsiedzi. Albo głośno płynąca w rurach ukrytych w drewnianych ścianach woda bieżąca lub ściekowa. A w gratisie do tego wszystkiego, 100metrów od domu autostrada idąca wysoką estakadą nad osiedlem… Tak więc ciszy naprawdę trudno tu zaznać. Pewnie gdyby wszystko nagle ucichło, samochody na pobliskich drogach stanęły, woda przestała płynąć, zabrakło prądu do hałasujacych lodówek i centralnego ogrzewania, to i tak byłoby głośno od dźwieku żerowania korników, które zajadają sie ścianami naszego domu.
Gaz ziemny. Nawet gaz w kuchenkach jest tutaj inny. Ma bardziej intensywny zapach, niż w PL. W Polsce gaz mamy z Rosji, więc gaz w naszych kuchniach ma delikatną woń… spirytusu?;) W USA mają własny gaz, więc czuć go… Ameryką!;) Bo metan w końcu jest bezwonny i specjalnie się ów gaz czymś nawannia, byśmy mogli wyczuć po zapachu jego ulatnianie się w domu. Amerykańska kuchenka włącza się tak, że od razu jest największy płomień i dopiero po przekręceniu kurka dalej, następuje zmniejszenie płomienia – zupełnie inaczej niż w Polsce. Niby nic takiego, a jednak można przypalić wodę na herbatę. Oczywiście, kuchenki w domach moich znajomych mogą być inne…
Światło. O prądzie elektrycznym, 120 voltowym napięciu i związanych z tym problemach jeszcze tutaj napiszę. Gdy zsumowałem całą moc pobieraną przez nasz dom – to… gdyby włączyć w jednym czasie same tylko światła – spaliłyby się instalacje elektryczne i pewnie cały dom. OK, znów dramatyzuję – są tutaj przecież bezpieczniki. W samej piwnicy mamy 23 źródła światła zużywające w sumie 920Watów. Na parterze, w kuchni dodatkowe 17źródeł światła – 560Watt. W jadalni 10 żarówek – 400Watt. Living room jest „zaciemniony”, bo tylko 3lampki – 180Watt. Łazienka, korytarz, sypialnie to dodatkowe 21żarówek – 1020Watt. Moi drodzy koledzy ze szkoły średniej, podliczcie to (rezystancje, impedancje, prądy błądzące, itd)… Tak, 74żarówki zużywające 3080Watt! Ponad 26Amperów potrzebnych na samo oświetlenie mieszkania! To zamiłowanie Amerykanów do światła jest spowodowane pewnie tym, że… prąd mają tutaj ponad 2x tańszy niż w Polsce. C.D.N.

środa, 23 lipca 2008

No i się doigrałem…

Zamieściłem poprzednią notkę i zaczęły się dziać jakieś cuda! Cuda na moim albumie internetowym Picasa (fotki mi znikają, zmieniają swoje adresy, dlatego macie problemy z ich wyświetlaniem). Cuda na Picasie, problemy z administrowaniem mojego bloga… Może to przez to, że fotki DHS (Departament Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych) pobrałem wprost z ich strony internetowej (będącej pod specjalnym nadzorem, jak każda strona rządowa USA), a może to, że używam słów kluczowych dla ich maszyn szpiegowskich? Ale przecież na tym blogu nie nawołuję do terroryzmu, nie włamuję się na strony rządowe ani żadne inne, jestem grzeczny i ułożony. Piszę bloga po polsku mając nadzieję, że jego treść nigdy nie zostanie przełożona na angielski i nie znajdę się na liście Most Wanted dla wszystkich jawnych i tajnych służb USA.
Myślałem, że to, że o Ameryce można mówić i pisać albo dobrze, albo wcale jest tylko żartem, a tu się okazuje, że… Z National Security Agency (Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA) otrzymałem taki oto list… Nie wiem, ile mogę zacytować, więc zacytuję to, co jest w nim moje. Oczywiście skrótowo.
Stupidity the American way … This subject was proceed alone, wyczytany directly or wywnioskowany from reading „between the lines” for my other posts. But since I was „invited to the plate” by one of czytelniczek blog, I wrote – whether Americans really are so stupid, under which shapes their world to say, not wanting to offend them at all that … YES. Although the concept of relative stupidity, and sometimes people who do not understand (it is not a question of language, and their behavior, their wyrastanie in another educational system or cultural norms), it can be called a case of fools. But in the U.S., many such cases can not be found …
Following the examples met me, so I more or less it looks like:
A few days ago kupowałem clothes in a shop with a few things. Kasjerka (her skin colour is probably important here …) served me slowly, because the color of my skin was different. Slowly zdejmowała security antykradzieżowe, scanned price discounts nabijała manually. At the end of the transaction in most shops are asking for our home phone number. With us this number immediately to our personal data and address, and they know where the next time podesłać newspaper advertising. So as not to get in a few days kilogram ciuchowych leaflets, and it’s nice smile zażartowałem: „I’m from Europe, so my number will not be unless you need?” The woman did przestraszoną mine, covered the palms all the clothes lying on the land for which has not yet paid, and I did not steal their case before its nose and true przerażeniem asked: „But you have American money?”.
This is in the U.S. is „thinking”. That someone przejechał the half and came to her store with złotówkami in your pocket. And maybe with bananas and muszelkami, probably because they are being paid in the pages of which have imported before her parents …
(…)
People, do not be afraid to comment on the posts. Americans for anything you do not! On NaszaKlasa and GaduGadu piszecie all that well ująłem lie at the heart of the American „thinking”, and there is silence and emptiness. If you are shut me in Guantanamo. Even I have to dress specially uszyty … 
Czyli cały mój blog leży przełożony na angielski i jest śledzony przez urzędasów z NSA (co tu nie znaczy wcale Naczelny Sąd Administracyjny). Czyli wykrakałem… Proszę, wysyłajcie mi paczki, jak sam trafię do „paki”…
stany 2008-07-27  01:00:00
skomentuj (3)
Myślenie po amerykańsku…
Temat ten miał wypłynąć sam, wyczytany wprost lub wywnioskowany z czytania „między wierszami” innych moich notek. Jednak skoro zostałem „poproszony do tablicy” przez jedną z czytelniczek, bym napisał - czy Amerykanie rzeczywiście są tak głupi, na jakich kształtuje ich świat to powiem, nie chcąc ich wcale obrażać, że… TAK. Chociaż głupota to pojęcie względne i czasami ludzi, których po prostu nie rozumiemy (nie chodzi mi tu o nierozumienie ich języka, a o ich odmienne od naszego zachowanie w różnych sytuacjach spowodowane przez ich wyrastanie w innym systemie rodzinnym, edukacyjnym czy normach kulturowych), też możemy przez przypadek nazwać głupimi. Jednak w USA takich przykładów jedynie przypadkowej głupoty wiele nie znajdziemy…
Idąc przykładami jakie spotkały mnie osobiście, tak oto to mniej więcej wygląda:
Kilka dni temu kupowałem w sklepie z ubraniami kilka rzeczy. Kasjerka (jej kolor skóry pewnie ma tu znaczenie…) powoli mnie obsługiwała, bo kolor mojej skóry był inny. Powoli zdejmowała zabezpieczenia antykradzieżowe, skanowała ceny, nabijała ręcznie rabaty. Na koniec transakcji w większości sklepów kasjerzy proszą o nasz numer telefonu domowego. Mając od nas ten numer, od razu mają nasze dane osobowe i nasz adres zamieszkania (to jest właśnie prawdziwy CALLER-ID, w odróżnieniu od polskiego NUMER-ID), i wiedzą, gdzie następnym razem podesłać gazetki reklamowe. Tak więc, by nie dostać za kilka dni kilograma ciuchowych ulotek, miło i z uśmiechem powiedziałem:
- Jestem z Europy, więc mój numer chyba nie będzie Ci potrzebny?

Kobieta zrobiła przestraszoną minę, nakryła dłońmi wszystkie ciuchy leżące na ladzie za które jeszcze nie zapłaciłem, bym ich przypadkiem nie ukradł jej sprzed nosa i z prawdziwym przerażeniem w oczach zapytała: „Ale masz amerykańskie pieniądze?!”.  Tak się w USA właśnie „myśli”. Że ktoś przejechał pół Stanów i trafił do jej sklepu ze złotówkami w kieszeni. A może z bananami i muszelkami, bo pewnie tym się płaci w stronach z których przywieźli kiedyś jej rodziców…
Przykład drugi. Kolega wymieniał u Amerykanów w domu okna. Dobrze wykształceni ludzie, zamożni. Gdy usłyszał ich rozmowę, że jeszcze muszą wezwać hydraulika, by wymienił im cieknący kran, kolega się zaoferował, że sam to naprawi zaraz po tym, jak skończy wymieniać okna.
- Ale jak Ty to zrobisz? Przecież nie jesteś hydraulikiem?” – zapytali.
- Don’t worry, dam radę! – powiedział wszystkopotrafiący Greg:)
Spytał, co jeszcze jest tu do naprawy?
- No… gniazdko w kuchni, ale przecież nie jesteś elektrykiem?
Kolega w godzinę naprawił i kran i gniazdko i jeszcze kilka innych amerykańskich niedoróbek. A właściciel domu w tym samym czasie bawił się swoim nowym samochodem (Vanem, w którym drzwi i bagażnik otwierają się z pilota na oścież). Bawił się tak długo, że wyczerpał cały akumulator. Wsiadł, chciał odpalić silnik, a tu lipa.
- Fuck, shit, zepsuł się dwa dni po zakupie - dzwonię do dilera. Kolega, już nawet bez informowania ich, że i to zaraz naprawi, podjechał swoim autem pod ich 2dniowy samochód, podpiął przewody i odpalił Vana. Amerykanie byli w szoku!
- Kurde, człowieku jesteś genialny! Ile Ty szkół skończyłeś, ile uniwersytetów?! – nie kryli swojego zaskoczenia umiejętnościami Grega.
- Jestem z Polski proszę Pani, u nas każdy to potrafi. („to” w domyśle było… „MYŚLENIEM”). W Polsce każdy potrafi myśleć, a w USA nie muszą. W USA stać ich na wezwanie hydraulika, elektryka, mechanika do byle błahostki.
W USA jest specjalizacja. Najlepiej widoczna w medycynie. Kuzynka poszła ze swoją 11letnią córką do ortopedy. Bolała ją (córkę) noga i… i lekarz ortopeda dziecięcy obejrzał jej kolano i mówi- „Sorry, ale to nie kolano powoduje ten ból, to coś ze stopą, a ja jestem tylko od kolan. Musi pójść do dziecięcego specjalisty od stóp”. Oczywiście są jeszcze ortopedzi dla dorosłych, którzy patrząc na dziecięce nogi nie potrafiliby nic zdiagnozować. Nie potrafili, a przede wszystkim nie mieli do tego prawa. Dlatego w USA nikt nie wychyla się ponad to, czego został nauczony, do czego ma prawo, i co należy do zakresu jego obowiązków. Gdyby taki naprawiony przez kolegę kran zalał mieszkanie, a gniazdko poraziło właścicieli domu, to zapewne zostałby on pozwany do sądu. Dlatego będąc Amerykaninem robisz to, co Cię nauczono, robisz to w miarę dobrze (a i tak o wiele gorzej od przeciętnego Polaka), a na reszcie nie musisz się w ogóle znać.
Doskonałym tego przykładem jest pewien znajomy amerykański inżynier z Forda, który w domu nie potrafi podłączyć kina domowego, ani przełączyć pilota z trybu obsługiwania telewizora na obsługę magnetowidu. On po prostu ma obmyślać (nawet w domu) nowe projekty dla Forda, a nie zajmować się jakimiś instrukcjami obsługi magnetowidów. Stać go wezwać specjalistę do podłączenia kina domowego do telewizora, a on ma sobie tym głowy nie zawracać, by nie zorientować się, jak wielu najprostszych rzeczy nie potrafi. Oczywiście każdy przeciętnie myślący Polak podłączy wszystko intuicyjnie, a Amerykanin musi być WYBITNY, by zrobił cokolwiek bez instrukcji. Każda instrukcja obsługi jest tu rozpisana i rozrysowana tak, by nawet 10latek dał sobie radę. Mam tutaj prosty telefon komórkowy Samsung. Komórka jest bez aparatu foto, bez odtwarzacza MP3, bez gniazda na karty
pamięci. On tylko dzwoni i można na nim napisać SMSa i odebrać SMSa, a mimo to instrukcja obsługi do niego liczy… 218 stron (połowa to porady typu: wyjmij telefon z kieszeni przed praniem odzieży, nie kąp się z telefonem, itd.) Tutaj naprawdę pewnie kiedyś znajdę w instrukcji obsługi np. telewizora punkt mówiący, że telewizor działa najlepiej wtedy, gdy wtyczka zasilająca jest podłączona do gniazdka elektrycznego.
Albo przykład sprzed kilku m-cy, gdy mnie jeszcze w USA nie było. Mojej matce przestał działać pilot od kablówki. Wezwała sąsiada, młodego, rozgarniętego wydawałoby się chłopaka, tzn. Amerykanina… Ten przyszedł, 15minut pykał pilotem, tunerem kablówki, pewnie gdyby była antena satelitarna na dachu, to by nią poruszał, a nie zauważył na pilocie przełącznika – HOLD, oznaczającego, że całego pilota blokuje się, np. przed tym, by dzieciak się nim nie bawił. Matka sama na to wpadła, gdy po 15 minutach bezowocnego „naprawiania” pilota przez sąsiada, poradził on wezwać speca od kablówki. Tu po prostu nie ma żadnych „złotych rączek”, jak w Polsce, gdzie każdy fachowiec, a nawet niefachowiec potrafi podłączyć pralkę (nawet ja), ustawić programy w telewizorze i magnetowidzie, pomalować dom, położyć podłogę z paneli, czy kafelki. Tu inżynier informatyk nie potrafi zaprogramować telewizora, a inżynier elektronik wymienić dysku w komputerze. Dlatego właśnie telewizory programują się same, a kanały nazywane są nie TVN czy Polsat, a 1, 2, 20, 50. I każdy w domu na tym samym kanale w
telewizorze ma ten sam program.
No i kolejny dowód bezmyślności Amerykanów. Pewnego dnia była wielka burza. Lało przez ponad godzinę, wszędzie mokro, trawniki podlane wprost z nieba, a tu na większości posesji tuż po tej burzy włączyły się automatyczne zraszacze trawy. Co innego, gdyby to był dzień roboczy i wszyscy byli w pracy nie mogąc tego wyłączyć. Ale to była sobota, większość z właścicieli domów właśnie siedziała przed domem rozmawiając z sąsiadami lub sprzątając wokół domu, więc wszyscy byli w domach, a
nikt nie wyłączył zraszaczy.
Albo w banku. Założyłem sobie konto w banku (będzie o tym notka). W domu przeczytałem dokładnie całą umowę (było tego ok. 20stron) i następnego dnia poszedłem do Banku, by zapytać o co dokładnie chodzi w tabeli opłat. Czemu muszę zapłacić 2$ za sprawdzenie stanu konta w bankomacie mojego macierzystego banku?!
- A co to za tabela – zapytała kobieta, która dzień wcześniej zakładała mi konto i drukowała tę umowę i tabelę.
- No tabela opłat z umowy prowadzenia mojego rachunku w Waszym banku. Czwarta strona umowy. Czwarta strona to ta z tyłu trzeciej strony. Po odwróceniu kartki. Vertikalnie, a nie z pionu w poziom…
- Pierwszy raz ją widzę.
Kobieta drukuje codziennie po kilka takich umów, a nie wie, co drukuje. W Polsce pracownik musi znać znaczenie każdego punktu umowy, każdego przecinka, każdego procenta i promila, a tu… Tu musiały się zebrać we trzy „mądre głowy”, by dojść do wniosku, że te 2$ należą się, gdy chcę w bankomacie wymusić aktualny stan konta (w tej chwili), a nie ostatni zaksięgowany. Przeraziło mnie to – ich niekompetencja na każdym kroku!
Podobne cuda będą z prawem jazdy – to będzie majstersztyk ignorancji wobec zdrowego rozsądku.
Albo zakup alkoholu. Oczywiście przy zakupie, nawet jak wygląda się na 30-40latka trzeba okazać ID albo jakiś inny dokument, który udowodni sprzedawcy, że mamy skończone te ustawowe czy konstytucyjne 21lat. A więc ja, stary prowokator, wszędzie pokazuję… polskie prawo jazdy. I jak szympansom w zoo wszystkim muszę tłumaczyć:
- To jest moje prawo jazdy z innego kraju, wiesz? – TAK.
- To ja, to moje zdjęcie, podobny? – TAK.
- To moje imię i nazwisko. Wy też tu macie imiona i nazwiska, tak? – TAK.
- A to moja data urodzenia. Wy też się tu rodzicie, tak? – NIE. U nas nie ma 19-stego miesiąca. My mamy tylko 12-ście miesięcy.
- Ale w Europie datę pisze się dzień, miesiąc, rok. Rozumiesz? – NIE.
Przychodzi zatem jej szefowa, i po namyśle, ale i tak czując, że to jakiś podstęp zgadzają się wyjątkowo sprzedać mi piwko Labatt Blue:)
Albo wizyta u dentysty (znajoma była z córką). Ma ubezpieczenie takie, że płaci tylko 10$ za wizytę. To ma wyraźnie napisane w swojej polisie ubezpieczeniowej. Inni mogą płacić różnie, od zęba, od działania przeprowadzonego na tym zębie, itp. Pani stomatolog przecież kształcona w mowie i piśmie, a tego nie rozumie. Każe płacić za każdy ząb osobno. Oczywiście to i tak ryczałt, bo prawdziwy koszt pokrywa ubezpieczenie. – Ale ja na mojej polisie ubezpieczeniowej mam jasno napisane, że płacę za WIZYTĘ, a nie za ZĘBA – tłumaczy znajoma. – Nie wiem, nie znam się na „insurance” tylko na leczeniu zębów. Proszę mi zapłacić za każdego zęba. Zatem zirytowana znajoma płaci, śle rachunek do ubezpieczyciela, ten śle pismo do dentystki, by ta oddała klientce te 10$ za drugiego zęba. Skruszona dentystka (lub jej asystentka) wysyła czek na 10$ do klientki. Oczywiście za miesiąc znów dziecko boli ząb, i… dochtórka oczywiście znów robi to samo – płacić za zęba. Za zęba! Ja tu od zębów jestem, a nie od znania się na „inszurach”! Doświadczenie sprzed miesiąca, że to jednak klientka miała rację nic jej tu nie nauczyło. Amerykanie nie uczą się na błędach. Oni tu mają procedury. Jak karetka przyjeżdża do zwłok, które stygną już od kilku dni, to i tak poddadzą je elektrowstrząsom, a rozkładający się nieboszczyk dostanie zastrzyk, bo tak wyznacza to procedura. Oczywiście razem z wezwaną karetką przyjeżdża zawsze straż pożarna – na wypadek, gdyby od tych elektrowstrząsów nieboszczyk nie ożył, a się np. zapalił!
I jeszcze ta wszechobecna telewizja (o niej jeszcze będzie mowa).
Amerykanie wręcz wychowują się przed telewizorem. W wielu domach od małego dziecko uspokaja się nie smoczkiem, nie kołysaniem na rękach, nie nuconą kołysanką, a włączonym telewizorem właśnie (w Polsce zaczyna być podobnie). Jest kanał dla niemowląt, dla 3latków, brakuje jeszcze kanału prenatalnego, ale pewnie też się go wkrótce doczekają. TV jest wszędzie – w każdym pokoju, w kuchni, w łazienkach, w toalecie, w  garażach, w zagłówkach aut, w telefonach komórkowych, w komputerach domowych i przenośnych. To co powie Oprah Winfrey w swoim show jest prawdą absolutną i ostateczną dla milionów amerykańskich gospodyń domowych, a także i zniewieściałych gospodarzy. Słońce kręci się dookoła ziemi – bąknie pod nosem Oprah, i od jutra wszyscy tak będą uważać (większość z nich i tak myślała już wcześniej, że tak właśnie się kręci, tzn. nie wokół Ziemi, a wokół Ameryki, więc Oprah ich tylko utwierdziła w ich przekonaniu). A po garści „mądrości” od Oprah (to jedna z najpotężniejszych kobiet w USA, pierwsza czarnoskóra miliarderka (2,7miliarda rolarów), ma władzę prawie tak samo wielką, jak Condoleezza Rice, a gdyby wystartowała w wyborach prezydenckich, miałaby dużą szansę wygrać), więc po tej całej Oprze, której nikt się nie oprze, czas na chwilę rozrywki przy The Jerry Springer Show. I… kolejne szare komórki umierają z braku intelektualnej pożywki.
To, co wyświetlą serwisy informacyjne TV, to jak TO nazwą i jak każą o TYM myśleć, jest wykładnią dla 95% Amerykanów. Napadamy na Irak, bo tam jest wąsaty Husajn, który nas nie lubi, a my nie lubimy jego wąsów. OK, Hurraa… na Husajna i jego wąsy! W TV mówili, że trzeba napaść, to trzeba. Nikt nie zada sobie pytania, a czemu tak naprawdę to ma służyć, a co ta wojna tak naprawdę ma przysłonić, a ile to będzie nas Amerykanów kosztować pieniędzy, poświęceń, zabitych żołnierzy. Nikt nie rozejrzy się i nie pomyśli, że przez tę wojnę mają obecnie benzynę 4x droższą niż przed wojną, że oni na tym tracą, więc ktoś (szejkowie z Teksasu, przyjaciele Busha) na tym zarabia miliardy dolarów co miesiąc. Nikt sam nie zauważy tego, że tak naprawdę w USA dzieje się coraz gorzej, Stany Zjednoczone tracą pozycję ostatniego na ziemi mocarstwa na rzecz Chin i odbudowującej się Rosji, więc wojna ma być tylko przykrywką, by ludzie patrząc na zburzony Irak nie patrzyli na samoburzącą się Amerykę. Amerykanie po prostu muszą żyć w strachu, musi się im wynajdywać wroga, którego mają się bać i przed którym Prezydent i Rząd ich ochronią. Wtedy już sprawy wewnętrzne przestają być na pierwszym planie. Dawniej takim wygodnym wrogiem był Związek Radziecki, Komuniści, później Kuba, Wietnam, Korea, Irak, teraz pora na Iran, Afganistan, Talibowie. Wróg będzie zawsze – każdy z nich prócz Rosji i Korei był wcześniej finansowany przez CIA. Amerykanie jako naród jest jak ludy starożytnego Egiptu, którym zagroziło się zaćmieniem słońca, gniewem Boga RA i już wiernie, potulnie, bez sprzeciwu pracowali dla Faraona za garnek ryżu. Tu potulnie płaci się podatki i głośno nie narzeka na to, że lwia ich część idzie na wojnę w Iraku.
- Źle Wam się dzieje w Ameryce?! – spójrzcie na Irak, tam to dopiero mają źle!
- Aa… no to my jednak mamy tu dobrze.
Właśnie powiedzieli w wiadomościach, że deficyt Stanów Zjednoczonych na rok 2009 wyniesie ponad 482 miliardy dolarów. 1,528$ na każdego mieszkańca USA. Co to znaczy dla statystycznego obywatela, wyjaśnili nam to bardzo prosto: 482miliardy dolarów to tak dużo, że układając dolar przy dolarze, można opasać nimi równik 1,612razy. Koniec informacji o krytycznej sytuacji budżetu państwa. Co zapamięta z tej informacji statystyczny Amerykanin? Że ktoś się nieźle nachodzi po równiku, by rozkładać te dolary!;)
A skoro już o telewizji mowa, to może coś z teleturniejów? Kilka pytań i kilka odpowiedzi. To nie żadne odpowiedzi „dla jaj”, albo dla śmiechu dla widowni, bo nagrody są tu zazwyczaj bardzo atrakcyjne, więc oni naprawdę tak sprężają swoje mózgi;)
Na jaką chorobę zmarła królowa angielska Elżbieta I?
- Na… syfilis!
Po kim Fidel Castro przejął władzę na Kubie?
- Osamie Bin Ladenie!
Pokazują zdjęcie Johna F. Kennedy’ego- i zadają pytanie: „Kto to jest i jaką funkcję pełnił”
- John Kennedy i był… mężem Merylin Monroe.
Albo, w ich Familiadzie, gdy stoi się przed prowadzącym, on czyta pytanie eliminacyjne i zawodnicy ścigają się, kto pierwszy na nie odpowie.
Powiedz mi nazwisko… – prowadzący nie skończył pytania, bo kobieta przycisnęła guzik i… powiedziała własne nazwisko.
Powiedz mi nazwisko amerykańskiego polityka, który coś tam dobrego zrobił dla świata, tak brzmiało całe pytanie.
W tym kolejnym odcinku, w finale, zabrakło 7punktów do wygrania nagrody głównej, bo gracz na pytanie: „Miasto w Europie” odpowiedział – EUROPA! W którymś z kolejnych odcinków grająca wymyśliła miasto Europię – takie oni mają pojęcie o naszym pięknym, starym kontynencie!
Wymień państwo zaczynające swą nazwę na literę „B”
- Bostonia!
Jakie miasto jest stolicą stanu Montana?
- Hannah!
- Jaką sławną, mitologiczną powieść napisał Homer? – zapytał kogoś Joe Leno.
- Homer Simpson? – upewniła się zagadnięta.
- Dokończ tytuł powieści Twaina „The Adventures of Tom…” – zapytał Leno pewną studentkę.
- Tom i Jerry’ego? – nie była pewna swej odpowiedzi studentka, która, po studiach będzie nauczycielką angielskiego.
- Jakie było pierwsze imię Szekspira
- Billy? Nie, on nie miał pierwszego imienia, bo to było jego pseudo, tak jak Madonna!
- Państwo na A oprócz Ameryki?
- Azja!
- Kraj do którego chciałbyś pojechać?
- Amsterdam
W teleturnieju „Czy jesteś mądrzejszy od 5klasisty”, finałowe pytanie za 150tys. $ brzmiało: „Przez jakie państwo przepływa rzeka Wołga”? Gracz zanim jeszcze odpowiedział już triumfował i skakał z radości, że zna odpowiedź. Wykrzyczał, że właśnie wczoraj się tego uczył do teleturnieju, więc odpowiada, państwem przez które płynie Wołga jest… Germany!
Jesienią 2009 miałem to szczęście, że wszyscy, dosłownie WSZYSCY poznawani przeze mnie Amerykanie byli nauczycielami. Takie fatum jakieś. I czym owi nauczyciele mnie zaskoczyli? Moja matka zrobiła z galonowej butli mleka ser, gdyż białego sera nigdzie tutaj nie uświadczysz, więc jak tu zrobić ulubione pierogi dla syna?! Znajoma nauczycielka przyszła w trakcie odcedzania sera i zapytała:
- To ser robi się z mleka?
- Nie kurwa, z mąki! – zapewne tak chciała odpowiedzieć mamuśka, ale oczywiście jest kulturalna i wszystko przemilczała…;)
Tego samego dnia, gdy opowiadałem o Polsce siostrze pani niezorientowanej serowo (także nauczycielce), i powiedziałem, że w Polsce na południu mamy góry, a na północy mamy morze, ta oczywiście chciała zabłysnąć.
- Atlantic Sea?
- Tak, jeszcze niedawno było to Morze Atlantyckie, ale przez efekt cieplarniany o którym na pewno słyszałaś, Atlantyk trochę przysechł, woda przelała się na drugą półkulę, zrobiła się taka kałuża nazwana Morzem Bałtyckim. Gdybym tak jej to na poważnie powiedział, to bankowo by kobieta w to uwierzyła. Tak łatwo się manipuluje tymi ludźmi i tym narodem. Chociaż patrząc ostatnio na popisy manipulacyjne Donalda Tuska, sam już nie wiem, który z narodów jest bardziej naiwny…
Córka tej „serowej” nauczycielki (także nauczycielka, przedszkolna),
podczas naszej rozmowy o zdrowym odżywaniu nie mogła zrozumieć sensu
chińskiego przysłowia: „Śniadanie zjedź sam, obiadem podziel się z
przyjacielem, kolację oddaj wrogowi”. W ogóle nie łapała idei tych słów. Zapewne myślała, czemu ma się z kimś dzielić swoim porannym
syrio albo tostem z masłem orzechowym?
- Aa… rozumiem, obiad jest duży i wystarczy go dla dwojga! – wreszcie „załapała” sens tego przysłowia.
Kolejnej poznanej nauczycielce nie mogłem wytłumaczyć (tzn. ona nie mogła pojąć) jakim cudem taniec Polka nie jest z Polski, a z Czech? Chociaż tu pewnie zaskoczyłem niemiałą ilośc Polaków, którzy też myśleli, że to nasz taniec ludowy?;)
Koleżanka opowiadała, jak na parkingu zaczepiła ją zszokowana AfroUSA-nka przerażona tym, że nie może znaleźć swojego samochodu. Parkingi są tutaj duże, sam kiedyś zapodziałem auto pod WallMart, więc znam ten strach.
- To naciśnij w pilocie przy kluczykach swojego auta guzik PANIC, by alarm auta zaczął trąbić i wtedy je znajdziesz.
- A który to guzik? – zapytała AfroUSA-nka. 99% pilotów ma 4 klawisze. Trzy z jednej strony: zamknij drzwi, otwórz drzwi, otwórz bagażnik, i jeden z tyłu, czerwony, wyraźnie oznakowany PANIC. Kobieta na pewno setki razy używała wszystkich tych trzech, codziennych klawiszy, wielokrotnie pewnie też przyglądała się temu czwartemu i… i zadała tak głupie pytanie.
Albo inna, której lekarz kazał schudnąć, by poprawić stan swojego zdrowia. Ma więcej się ruszać, chodzić, itp.
- Ale po co? – zapytała grubaska. Ona po prostu nie wiedziała, że ruch i aktywność fizyczna (tzn. w jej przypadku ich brak) są ściśle połączone z wagą, kondycją fizyczną i stanem zdrowia. Jak to możliwe, że gdy pójdę pieszo na spacer zamiast pojechać autem do McDonalds, to schudnę?
Kobieta kupiła sobie za 150tys. $ taki dom na kółkach czyli wielka furgonetkę z powierzchnią mieszkalną z tyłu. Wybrała się nim na przejażdżkę. Włączyła Cruise Control (urządzenie, które utrzymuje zadaną prędkość jazdy) i poszła na tył samochodu zrobić sobie herbatę. Auto wypadło z drogi na pierwszym zakręcie. Kobieta podała producenta samochodu do sądu, że nie było nigdzie informacji, że Cruise Control w tego typu samochodzie to nie jest automatyczny pilot, który prowadzi samochód. Kobieta sprawę… wygrała. Od tego czasu jest już ostrzeżenie – Włączenie CC nie oznacza automatycznego prowadzenia auta.
W sklepie Kroger była promocja mleka. Wielkimi naklejkami ogłaszano na lodówce, że półgalonowe butelki kosztują 1,5$, podczas gdy 2x większe, galonowe opakowania są po 3,29$. (Rok później, czyli jesienią 2009 te same butelki są odpowiednio po 1,99$ za galon i promocyjnie 0,77$ za pół galona). Oznacza to, że biorąc dwie butelki półgalonowe, zapłacimy za galon mleka 3,00$, a dodatkowo będziemy mieli je dłużej, bo druga butelka będzie nieotwarta, przez co mleko dłużej zachowa świeżość. I co? I połowa Amerykanów i tak kupowała te duże. A co! Stać nas na to, by zapłacić więcej oraz na to, by połowa nam się zepsuła;)
W jednym z centrów handlowych (Macy’s) ochroniarz zatrzymał przed wejściem młodą klientkę, ponieważ jej strój był za bardzo wyzywający. Ochroniarze wyglądają tu trochę poważniej, niż w Polsce (gdzie „ochroniarzami” są najczęściej emeryci dorabiający do emerytury;) Dziewczyna narobiła rabanu i wezwała telewizję. Co się okazało? Że strój ów był kupiony w tym właśnie sklepie do którego nie została wpuszczona, a dodatkowo, że są ubrane w niego wszystkie manekiny!;)
Oczywiście Jay Leno (taki ichni Szymon Majewski) ma w swoim programie niezłą polewkę z „intelektu” większości swoich rodaków. Moim ulubionym fragmentem jest „Co się sprzedaje na e-bay.com”. Pokazuje pięć najgłupszych wystawionych przedmiotów, oraz pięć równie głupich, które znalazły swoich nabywców. Ktoś np. kupił za 6,51$ – 10minutową wideorozmowę z kotem wystawiającego tę aukcję, albo ktoś inny nabył pustą paczkę po chipsach Fritos, której zawartość wystawiający opróżnił siedząc na trybunach podczas finału ligi basaballa… za 560$! Nic tylko kupić kilkaset paczek czipsów, zjeść ich zawartość siedząc przed telewizorem oglądając zapewne The Jerry Springer Show, wystawić puste opakowania na e-bay i liczyć tysiące dolarów napływające od aukcjonariuszy:)
To wszystko są autentyczne przypadki, których ciąg dalszy nastąpi… -
Tu będę dopisywał kolejne dowody ociężałości umysłowej w tym kraju. A
może dopisujcie je w komentarzach? Ale żebyście wiedzieli, jak pojmuje się inny kraj oczami przybysza, to macie coś o Polsce oczami Francuza z francuskiej gazety Rohtas, pobrano z www.polskiswiat.com
Polacy! Jak Wy to robicie?
Kraj, w którym co piąty mieszkaniec stracił życie w czasie drugiej wojny światowej, którego 1/5 narodu żyje poza granicami i w którym co 3 mieszkaniec ma 20 lat
Kraj brutalnie oderwany od wiekowych tradycji, który odbudował swoją stolicę wg. obrazów Canaletta, a stare miasto odtworzył jako nowe.
Kraj, który ma dwa razy więcej studentów niż Francja, a inżynier zarabia tu mniej niż przeciętny robotnik.
Kraj, gdzie człowiek wydaje dwa razy więcej niż zarabia, gdzie przeciętna pensja nie przekracza ceny (!) trzech par dobrych butów, gdzie jednocześnie nie ma biedy, a obcy kapitał się pcha drzwiami i oknami.
Kraj, w którym koncesjami rządzą monopoliści.
Kraj, ze stolicą, w której centrum stoją nowoczesne biurowce, oferujące pomieszczenia po 10-35 USD za metr.
Kraj, w którym cena samochodu równa się trzyletnim zarobkom, a mimo to trudno znaleźć miejsce na parkingu.
Państwo, w którym można sobie kupić chodniki, postawić parkomaty i płacić państwu tylko 10% podatku od zysku.
Kraj, w którym rządzą byli socjaliści, w którym święta kościelne są dniami wolnymi od pracy (!!!). Gdzie otrzymanie paszportu do niedawna stanowiło problem, a mimo tego ponad 3,5 mln obywateli rocznie wyjeżdżało na wczasy za granicę.
Jedyny kraj byłego bloku socjalistycznego, w którym obywatelowi wolno było posiadać dolary, choć nie wolno mu ich kupić ani sprzedać poza bankami i kantorami. Cudzoziemiec musi zrezygnować tu z jakiejkolwiek logiki, jeśli nie chce stracić gruntu pod nogami. Dziwny kraj, w którym z kelnerem można porozmawiać po angielsku, z kucharzem po francusku, a ministrem lub jakimkolwiek urzędnikiem państwowym tylko za pośrednictwem tłumacza.
Ludzie, nie bójcie się komentować tej notki. Amerykanie nic Wam za to nie zrobią! Na Naszej-Klasie i Gadu-Gadu wszyscy piszecie, że doskonale ująłem sedno amerykańskiego „myślenia”, a tu cisza i pustki. W razie czego to mnie zamkną w Guantanamo. Już nawet mam strój do tego specjalnie uszyty…
Pomaranczowy


1. Cuda dziejące się z tym zdjęciem są dowodem, że Ameryka oraz ich Internet jest państwem oraz Internetem policyjnym! Gdy zdjęcie miało nazwę więzienia na Kubie, to fotki mi i Wam w ogóle nie wyświetlało. Podobnie było kiedyś z Google.com w Chinach. Jego wyszukiwarka miała tam nie wyszukiwać słów „Demokracja”, „Masakra”, „Tiananmen”, itd. Tu mają jakieś internetowe embargo na inne słowo (słowa). Nie będę ich tu wymieniał, bo znów mi wszystko poznika. Jeszcze nie wiedzą, kim jest ten facet w pomarańczowym, więziennym drelichu, o czym dokładnie tutaj pisze, więc wolą profilaktycznie zablokować jego treści. To zdjęcie jakimś cudem zostało obejrzane 2225 razy podczas, gdy dwa zdjęcia z którymi sąsiaduje tylko 45 i 47 razy. Kto mnie tak namiętnie oglądał…?

2. Wiadomość sprzed chwili (1.08.2008) ze stacji Fox2Detroit. Detroit graniczy przez most (oraz przez tunel) z Kanadą. Od dziś pracownicy DHS mogą zabierać nam na granicy laptopy, telefony komórkowe, karty pamięci z aparatów cyfrowych oraz pamięci pen-drive. Zabierać, kopiować i sprawdzać, co za dane z USA wywozimy! Szczególnie te osoby, które często pokonują tę granicę. Oczywiście ludzie z Nowego Yorku, Florydy czy Los Angeles w ogóle nigdy o tym nie usłyszą i będą się czapiać, że przesadzam… To kliknijcie w link wiadomości.

wtorek, 22 lipca 2008

SSN

Social Security Number – to taki amerykański PESEL. Pesel połączony z NIP-em. Chociaż coś NIPopodobnego oni też tutaj mają wydawane przez IRS (ichni Urząd Skarbowy). Bez numeru SSN niczego, dosłownie NICZEGO się w USA nie załatwi. Nie zdobędzie się legalnej pracy, gdyż SSN należy podać tuż po imieniu i nazwisku w każdym podaniu o pracę składanym pracodawcy. Nie zdobędzie się prawa jazdy (chociaż pewien mój Friend przy odrobinie szczęścia i polskiego sprytu jednak takie prawo jazdy zdobył), nie założy konta w banku, nie zapłaci podatków (to akurat mała dla nas uciążliwość i strata;). Dawniej (przed 9/11) było inaczej i SSN nie był niezbędny np. do zdobycia prawa jazdy, itp. niezbędnych dokumentów, ale obecnie, przez „walkę z terroryzmem” bez SSN po prostu obywatel nie istnieje! Dlatego właśnie, by zaistnieć w amerykańskim systemie komputerowym, należy udać się do Social Security Administration, by numer ów uzyskać. Oczywiście trzeba być tu legalnie, na stałe lub na pobyt czasowy (SSN należy się także posiadaczom np. wiz pracowniczych, itp.).
Przy wejściu do biura SSN należy wziąć bilecik z automatu, by było wiadomo, po co przybyliśmy. Na ścianie w 30 językach świata jest napisane, że jeśli nie rozmawiamy po angielsku, należy poinformować o tym urzędnika, oraz powiedzieć mu, jakim językiem się posługujemy, a ten zadzwoni do tłumacza. W Polsce obcokrajowcy nie mają tak dobrze – prawda? W Polsce nawet rodowici, polskojęzyczni petenci mają z urzędnikami ciężką drogę do przebycia. Osobom przybywającym do USA na wizie imigracyjnej – SSN przejdzie pocztą do domu z urzędu imigracyjnego najpóźniej 3tyg. po przybyciu do USA (mi przyszedł po 16 dniach), więc w ogóle do biura SSA nie musiałem się udawać.
Na wszystkich ścianach office’u w którym wydawany jest SSN widnieją wielkie ostrzeżenia – Pilnuj swoich danych osobowych! Nigdy nie wyrzucaj druków i podań ze swoim numerem SSN do kosza, itp. Mając czyjeś dane osobowe można bardzo łatwo zagarnąć jego tożsamość. A gdy dodatkowo ukradnie się takiemu komuś prawo jazdy czy inny dokument ze zdjęciem, to można na taką osobę wziąć na raty pół sklepu, kupić dom lub samochód, bo żaden obsługujący nas Murzyn czy Azjata nie rozpozna różnicy między osobą na zdjęciu, a osobą posługującą się dokumentem. Natura już to tak ukartowała, że genetycznie mamy zaburzone rozpoznawanie osobników rasy odmiennej od naszej.
No może jeszcze rozpoznamy Denzela Washingtona od Morgana Freemana, ale już Johna Grow, od Jonathana Mouse na pewno nie. A „Czarna”, „Żółta” lub „Ciapata” w biurze czy w banku, jak będzie miała dobry dzień, to jeszcze powie: „Ładnie panu w tych nowych włosach, wąsach, z nowym nosem i kolorem oczu”;)
Kilka dni po otrzymaniu swojej karty z numerem SSN (jest to zwykła kartka papieru bez żadnych większych zabezpieczeń) obejrzałem reportaż i reklamę firmy, która wykrywa kradzież numerku SSN oraz tożsamości. W USA średnio co 3sekundy skradana jest komuś tożsamość. Tzn. np. nielegalny imigrant, któremu nie przysługuje numer SSN, składając podanie o przyjęcie do pracy, o prawo jazdy, o cokolwiek, posługuje się nie swoim numerkiem. Raz totalnie zmyślonym, innym razem od kogoś „zapożyczonym”. Jako, że pracodawcy oraz wiele urzędów nie mają dostępu do bazy SSN (a nawet jakby mieli, to tu panuje zasada zaufania do petenta i numerek możemy podać „z głowy”), takie podania przechodzą i ludzie pracują często na lewych, skradzionych lub totalnie wymyślonych numerkach i tożsamościach. Nawet u mnie w pracy kolega dla jednych klientów ma na imię Tak, a dla innych Siak. Przed amerykańskim szefem jest Thomasem, przed nami ma swoje prawdziwe imię:) Baa… nawet ja, legalny rezydent czasami byłem… Igorem;)
Dlatego właśnie powstało wiele firm, które zastrzegają jakoś numerki swoich klientów oraz numerki ubezpieczeń dzieci. W reklamie jednej z nich facet wynajął wielki jeżdżący billboard na ktorym wypisał swój
numer SSN i puścił go ulicami Nowego Yorku. Gwarantuje, że dzięki jego
firmie chroniącej numery SSN nikt nie będzie miał pożytku z jego
ujawnionego numeru.
Nie wiem, jak to działa, ale na stronie LifeBlock.com można wpisać swój numer SSN i oni będą pilnować, by nasz „numerek” nigdzie się nie pojawił. Przez pierwszy miesiąc będą to robić gratis. Później już trzeba płacić co najmniej 10$, za pilnowanie naszych życiowych cyferek. Straszne to wszystko! 4LifeLockNow.comIDwatchdog.comprotectMyID.com czySSNwatch.com to podobne strony i serwisy dające w ramach swojej skuteczności gwarancję w wysokości miliona dolarów, gdy nasz SSN jednak się wydostanie pod ich kurateli i zostanie przez kogoś skutecznie używany. Oni po prostu wyłapują, gdzie pojawi się nasz numerek SSN lub inne dane. Działa to mniej więcej tak, że jak ktoś poda nasz SSN na swoim wniosku o pracę, to oni do nas zadzwonią, czy staramy się owo stanowisko, bo ktoś celowo lub przypadkiem aplikuje na nie naszym numerkiem SSN. A może nie tyle aplikuje, co już dostał ową pracę i po pierwszej wypłacie w rejestrze Urzędu Skarbowego pojawił się nasz numerek i nasz nieświadomy dochód? Jak to dokładnie działa nie wiem, ale społeczeństwo jest codziennie kilkadziesiąt razy bombardowane telewizyjnymi reklamami tych firm.

A mi się wydaje (co zapewne okaże się za kilka lub kilkadziesiąt lat wielkim skandalem administracji publicznej U.S.A.), że S.S.N. to tak naprawdę jeden wielki system śledzenia obywateli Stanów Zjednoczonych. Wszyscy już są kontrolowani przez to, że wszędzie płacą kartami kredytowymi (płatności gotówkowe w sklepach to tylko kilka procent wszystkich transakcji), że używają dziesiątek kart rabatowych, które przed każdym zakupem trzeba zeskanować w kasie, że abonenci telefonii mobilnej wszędzie mają ze sobą swoje komórki, itp. Wkrótce może się okazać, że jak chcesz kupić CocaColę w automacie i chcesz zapłacić gotówką, to musisz wpisać swój SSN. Doskonała kontrola obywateli, ich trendów zakupowych, przemieszczania się po terenie USA, itd. I do dzisiaj nie mam pewności, czy bardziej zależałoby na tych wszystkich informacjach rządowi USA czy… handlowcom:)
Kartka z moim numerem SSN Social Security Association
1. Kartka z numerem SSN.
2. Reklama firmy strzegącej nasze numery SSN.
3. Skromny budynek Social Security Association wydający SSN-nki;)

niedziela, 20 lipca 2008

Dom i sąsiedzi.

Po przybyciu do USA zamieszkałem w Sterling Heights. Sztyrlingowe Wzgórza to miasto położone ok. 20kilometrów od Detroit. Dopiero na zajęciach w mojej szkole dowiedziałem się, że ludnościowo to drugie po Detroit miasto w stanie Michigan. A Detroit to obecnie najniebezpieczniejsze miasto w USA. Wszystko to głównie z powodu braku pracy. Dziesiątki tysięcy pracowników zwolnionych z fabryk motoryzacyjnych. Zwolnionych lub pracujących za połowę stawki. Włączam TV, a tu na czerwonym pasku na dole leci informacja – General Motors zwolnił właśnie 3500 pracowników montowni trucków i vanów. Tak z dnia na dzień – cięcie kosztów. 3500 rodzin straciło zapewne jedyne źródło dochodów i ubezpieczenie zdrowotne, więc jedna wizyta w szpitalu lub wezwanie karetki rujnuje ich oszczędności (o ile takowe w ogóle mają) i budżet
domowy. Wezwanie karetki bez żadnych skomplikowanych badań wykonanych w domu pacjenta czy
po przewiezieniu na izbę przyjęć kosztuje ponad 1000$, a wizyta w
szpitalu to wydatek przynajmniej kilku tys. $!).
Brak pracy pociąga ze sobą lawinowy wzrost przestępczości. A najbardziej przestępczość w Detroit kwitnie przez… rządy Afroamerykańskiego burmistrza Kilpatricka. Sam ukradł (tak ukradł) z miejskiej kasy kilka milionów dolarów. Połowę porozdawał „komu trzeba”, drugą połowę wziął sobie. Zatrudnił na wszystkich ważnych stanowiskach swoich kolesi, którzy jedyne, co potrafili powiedzieć o swoim stanowisku pracy i swoich obowiązkach to to, że zarabiają 10tys. $ miesięcznie. To jedyne, co wiedzieli – po co przychodzą do pracy. Kwame podniósł płacę policjantom, zamontował im w radiowozach ekspresy do kawy i dał talony na pączki i… i jest bezkarny! I teoretycznie może zostać wybrany na kolejną kadencję, bo przecież Detroit to czarne miasto, więc nie wybiorą tam białego burmistrza, albo kogoś, kto ukróci ich bezprawie. Kilka tygodni po napisaniu tych słów Kwame spędził swoją pierwszą noc w areszcie. A rok później rozpoczął się jego proces.
Teraz już nawet jak Murzyn wejdzie do naszego domu, by nas okraść to nie mamy prawa go zastrzelić. Musi być uzbrojony, zagrozić nam bronią, najlepiej nabitą, a jeszcze lepiej to powinien do nas kilka razy celnie strzelić, byśmy mieli prawo użyć własnej, legalnie posiadanej broni we własnej obronie. Oczywiście, gdy do Czarnego wszedłby Biały (chociażby listonosz) to zgodnie z zasadą „Mój dom – moją twierdzą”, Czarny ma prawo rozstrzelać intruza z nawet nielegalnie posiadanej broni. (Tu oczywiście przejaskrawiam – przyp. autora). Parafrazując słowa odnośnie hitlerowskich obozów koncentracyjnych, że to „Ludzie ludziom zgotowali ten los”, w Detroit brzmi to: „To Czarni Białym zgotowali to piekło…”. Na szczęście do Sterling Hgts. nie napłynęła jeszcze ta cała detroitska biedota i przestępczość – chociaż z każdym rokiem, mila po mili się do nas zbliża.
Mieszkamy w tzw. Condominium (dla mnie jest to obecnie najpiękniejsze fonetycznie słowo w języku angielskim). Kondominium to  prawnie coś jakby nasza (polska) wspólnota mieszkaniowa. Tutaj jest to osiedle domków wielorodzinnych, tzw. szeregowców. Mieszkania połączone są ze sobą bokami po cztery, oraz cztery takie domki połączone są „plecami” z kolejnymi czterema, więc jeden taki zbitek liczy osiem mieszkań. Na całym osiedlu jest ich (takich zestawów składających się z 8mieszkań) prawie 30. Nic zatem dziwnego, że cholernie można pobłądzić, gdy wszystko takie same i idealnie symetryczne. Ja orientuję się tutaj jedynie dzięki położeniu basenu (który widzę z okna). Ale nie wiem, co byłoby gdybym musiał szukać właściwego domu po kilku piwkach lub czymś
mocniejszym?;) Kondominium nazwiemy też każde mieszkanie w bloku, czy
nawet w nowojorskim apartamentowcu.
Wszyscy mieszkają zatem w takich samych domach, nie mogą niczego z zewnątrz w nich zmienić (przemalować elewacji zewnętrznej, wystawić na ganek nic więcej, niż jakąś figurkę, krzesło lub małego grilla (wszystko jest opisane w regulaminie). Nie można zmienić żaluzji, a nawet anteny satelitarnej zawiesić na domu – można ją wkopać w ogródek ale tak, by nie wystawała powyżej 1,2metra ponad ziemię. Na środku osiedla jest basen z którego każdy z mieszkańców może korzystać, a nawet zaprosić dwoje znajomych. Czynny od początku maja do końca sierpnia – zapraszam. Nasze condominium jest narożne, więc sąsiadów zaściennych mamy tylko jednych. Murzynów:) Oczywiście to ci „lepsi” Murzyni. Żadne tam shootingi przed housem, umpa-umpa do białego rana czy kolejny mały, czarny, nowiutki Afroamerykanin co 9-10miesięcy. Ale już drugi zestaw osiedlowych Murzynów jest… dziki. Codzienne kłótnie do białego rana, krzyki, wrzaski, wzajemne wypędzanie się współmałżonków z wynajętego mieszkania, koledzy z Detroit przywożący im co weekend narkotyki – „Yo, Black Nigga! – „Yo, Black Brother!, murzyński uścisk dłoni i już po „wizycie”. W USA Murzyni dostają dodatek socjalny za to, że są czarni. Jeśli się oczywiście kwalifikują do owego zasiłku. Dostają talony na jedzenie, dopłaty do dzieci, itp. przywileje o których Biali mogą tylko pomarzyć. Tzn. białym też się podobne przywileje należą, ale udowodnij Białasie, że jesteś tak biedny, jak nasi czarni bracia z getta. Państwo nawet płaci za Czarnych za mieszkanie! Najlepiej jest więc wynająć mieszkanie właśnie Afroamerykanom, bo wtedy, zawsze danego dnia miesiąca wpłynie na nasze konto czek wprost od Rządu USA. Teraz mieszkania w USA są bardzo tanie. Dom w biedniejszej dzielnicy Detroit można kupić nawet za 5-10tys.$/szt. Wyremontować go, a później wynająć za 800-1000$/m-c. Oczywiście z duszą na ramieniu z powodu tego, jak może zostać przez ten miesiąc zdewastowane przez dzikusów niewiele różniących się od zwierząt. Uwierzcie mi na słowo, że moje ostatnie zdanie nie jest ani przesadzone, ani rasistowskie. Dzikusi są w każdej rasie i narodowości, ale w Czarnej jest ich i więcej i… są bardziej dzicy. To jest po prostu fakt genetyczno – „kulturowy”.
Na przeciw nas mieszka para amerykańskich 27latków. W sumie mają 54lata i ważą około 540funtów (250kg). Oj, albo i grubo więcej! Dwie toczące się kule, które kilka razy dziennie odwiedza goniec z pizzerii, by dostarczyć im 3największe pizze i jakieś inne zawiniątka do spożycia. Prawdziwy amerykański styl życia.
Raz na tydzień (w piątkowy poranek) przyjeżdża śmieciarka, więc już w czwartek wieczorem wyrzuca się wszystko, co zbędne (śmieci, graty, stare meble, zalane dywany, itd). Tzn. wystawia w punktach zbornych – pod jakimś drzewem lub płotem. Ciekawe, jak to będzie w lecie, gdy tygodniowe odpadki zaczną się psuć? No i czy nocą pieski nie wygrzebią sobie, co lepszych pozostałości? No i nastało lato i już wiem, jak to jest. Psujące się odpadki trzeba trzymać w piwnicy, gdzie jest chłodniej. Albo podrzucać na sąsiednie osiedle, gdzie mają kontenery na tego typu śmieci. A worków ze śmieciami w nocy z czwartku na piątek nie rozrywają psy, a wiewiórki (często w towarzystwie szopów i oposów, które najedzone z pełnym brzuchem nie zdążają później uciec przed jadącym samochodem i giną tuż po kolacji).
Gdy jeszcze byłem w Polsce, to ostatnią głupią rzeczą zarządu mojego osiedla było wprowadzenie zamykania kontenerów na śmieci na klucz. Każdy mieszkaniec ma klucz, by ludzie spoza osiedla nie mogli do naszych kontenerów wrzucać śmieci. Więc co robią? Kładą worki ze śmieciami pod śmietnikami, ku uciesze psów i kotów z całego miasta. A później śmieci i fruwające worki wiatr roznosi po całym mieście. Mądre prawda?
A co jest głupiego w naszym condo? Zauważyłem, że osiedla tego typu są szczelnie ogrodzone od sąsiednich osiedli. Zazwyczaj mają tylko jeden wjazd i by dojechać pod swoje mieszkanie, czasem trzeba się nieźle nakręcić. Przejścia piesze między osiedlami czasami się zdarzają (zazwyczaj, gdy przez dane osiedle prowadzi droga do szkoły), ale są one czynne tylko w dni nauki szkolnej. Na weekendy i w wakacje są szczelnie zamykane. No, ale to jeszcze nic – będę w Nowym Yorku i na Brooklynie zobaczę… osiedla odgradzane od sąsiednich osiedli… drutami kolczastymi i zasiekami!
Nasze osiedle, za sprawą tego, że szefową osiedla jest Albanka zrobiło się ostatnimi czasy albańskie. Uchodźcy z bałkańskiego kraju, który jest ponad 10x mniejszy od Polski (zarówno terytorialnie jak i ludnościowo) stanowią obecnie ok. 80% mieszkańców osiedla, które kiedyś było w połowie polskie. Obecnie polskich rodzin jest około 5-6 i ciągle ich ubywa. Ceny mieszkań z roku na rok spadają, i jeśli komuś uda się teraz sprzedać jego „condo” za jakąś jeszcze dobrą cenę, to to robi i ucieka kolejne kilka mil dalej od Detroit, przed zbliżającą się nieuchronnie „ciemnością”… W końcu to właśnie w Detroit zamieszkuje ponad połowa całej michigańskiej afroamerykańskiej społeczności (ależ ładnie to nazwałem). Na szczęście Albańczycy są rozdartą społecznością, gdyż połowa z nich to katolicy, a druga połowa to muzułmanie. Linią podziału jest… basen. Na lewo od basenu osiedlają się muzułmanie, na prawo od basenu katolicy. To pozwala nam, Polakom nie zginąć w albańskiej fali. A po czym poznasz nieAmerykanina (czy to na osiedlu, czy w sklepie, czy na ulicy, czy gdziekolwiek)? Po tym, że się do Ciebie nie uśmiechnie, nie powie: „Hi”, nie zapyta: „Co u Ciebie?”.
Zalety życia w Kondominiach (za 225dolarów miesięcznie stałej opłaty otrzymujemy):
- darmową wodę
- darmowy gaz
- dostęp do basenu
- dwa miejsca postojowe (które, gdy nie mamy auta, możemy wydzierżawić sąsiadom za 25$/m-c)
- przystrzyżone przez Meksykanów trawniki i żywopłoty
- odśnieżone zimą chodniki
- wywóz śmieci
- brak zainteresowania w ile osób zajmujemy nasze condo – (płaci się od mieszkania, a nie od mieszkańca)
- jakiś tam pilnujący ładu, porządku i bezpieczeństwa zarząd osiedla.
wady życia w kondominiach (naszego typu):
- brak garażu
- brak podjazdu pod domem na którym zmieścimy nasze wszystkie samochody (w kondo należą nam się 2 miejsca parkingowe)
- brak możliwości dowolnego kształtowania wyglądu domu i ogródka przed domem
- niebezpieczeństwo posiadania za ścianą głośnych sąsiadów
- głupota hydrauliczna. Rury ściekowe sąsiadów są u nas w piwnicy, kurki do zakręcania wody na zimę są u sąsiadki. Jak nie zakręci, to zalewa nam piwnicę.
- wiele durnowatych zakazów i nakazów
Nasze kondominium   For sale by owner Flaga Albańska Przejście między osiedlami.
1. Jeden z 27 jednakowych budynków ośmiorodzinnych na naszym osiedlu.
2. Condominium z całkiem bliska.
3. Satelitarne zdjęcie osiedla na którym sobie rezyduję (permanentnie).
4. Najczęstszy widok w oknach amerykańskich domów – na sprzedaż.
5. Flaga narodowa większości naszych sąsiadów – Albania.
6. Przejście między osiedlami – gdyby nie młodzież szkolna, w ogóle by go nie było.

środa, 16 lipca 2008

Kolejne kroki w USA.

Kolejne moje kroki po Ameryce odbyły się w towarzystwie matki, która czekała na mnie po drugiej stronie drzwi, za którymi kryła się Ameryka. Kilka uszczypliwości na powitanie i już mogliśmy zmierzać do samochodu. Wreszcie skończyły się te wszechobecne carpety, więc można było stabilnie stanąć na nogach. Oczywiście nie na długo, bo chwilę później zaczęły się ruchome chodniki. Nie ma się więc czemu dziwić, że statystyczny dorosły mieszkaniec Detroit waży ponad 100kilogramów! I ciągle tyje!
Po 10minutach szukania właściwego poziomu parkingu (chyba jego właściciele wzięli się na sposób i tak mieszają te poziomy i windy, którymi można na dane poziomy dojechać, by jak najdłużej szukać auta, a co za tym idzie – by jak najwięcej zapłacić za parkowanie;), auto zostało znalezione i można było wpakować mój skromny bagaż i ruszyć w drogę do domu.
Jeszcze tylko kolejka przy wyjeździe z parkingu. Dwa auta przed nami, a 5minut czekania aż kasjer weźmie od kierowcy bilet parkingowy, włoży go powolnym ruchem do czytnika, odczyta cenę, kierowca znajdzie w kieszeni dolary albo przypomni sobie kod PIN do karty kredytowej, kasjer je przyjmie, nabije na kasę, wyda resztę, wyda kwitek kasowy… W Polsce nazwalibyśmy go „muchą w smole”. A w USA nazywa się Smoluchem w kasie;)
Ogonek aut stojących za nami robił się coraz dłuższy i tylko matka była na tyle zniecierpliwiona, by trąbić. Trąbić i oglądać się za siebie, kto to trąbi?!;) W Detroit nikt na nikogo nie trąbi, bo to i nieładne, i grożące mandatem, i przede wszystkim NIEBEZPIECZNE, jeśli zatrąbimy na nerwowego Afroamerykanina, który nas za zatrąbienie na niego po prostu… zastrzeli (no może nie na detroickim lotnisku, ale na detroickiej ulicy w czarnej dzielnicy jest to już bardzo prawdopodobne).
Gdy wreszcie nastała nasza kolej rozliczenia się za parking, to w kierunku murzyna siedzącego w okienku parkingowym poleciała zgrzewka słów ogólnie uznanych za obelżywe. Oczywiście w nieurzędowym tutaj języku – czyli po polsku.
- A jak „Smoluch” był na wakacjach w Polsce i rozumie? – zapytałem z przekąsem.
- Gówno rozumie. Spójrz na niego i zobacz, jakie to durne.
Z lotniska do domu są 44mile. Silnik naszej Toyoty chodzi tak cicho, że nawet go nie słychać, gdy auto stoi. A gdy jedzie, słychać tylko hałas z łączeń płyt autostrady (są betonowe). W Michigan autostrady mają szerokie, wielopasmowe, długie, niekończące się, ale… wcale nie takie doskonałe jak np. w Niemczech. Ograniczenie prędkości do 70mil na godzinę (112km/h). W drodze do domu mijamy największą na świecie odlaną oponę samochodową Uniroyal’a. Coś około 25metrów wysokości i 12ton. wagi. Zacząłem sobie wyobrażać, jak wielki musiałby być samochód, do którego pasowałyby takie opony. Aż strach pomyśleć, co jeszcze mają tu NAJWIĘKSZE?!
Skoro już o tej dużej oponie wspomniałem… Na kołach naszej Toyoty założone są firmowe opony Bridgestone. Po zaledwie 2latach użytkowania i tylko 15tys. mil przebiegu są tak zużyte, jakby w Polsce przejechały przynajmniej 2-3razy tyle. Czy zużywają je tak dziurawe michigańskie drogi? A może niemała moc silnika auta (160KM), które dziarsko wyrywa do przodu? A może nieekonomiczny styl jazdy amerykańskich kierowców? A może to, że są uniwersalne, więc w zimie (mróz mają tu czasami do -20stC) mają nie zamarzać, a w lecie (upały ponad 35stC) nie powinny się rozpuszczać, więc tym kompromisem są z… gumy do żucia? Komplet nowych, firmowych opon 15′ kosztuje ok. 300$ (mniej markowych ok. 250$), więc wymieniać można je co miesiąc. Olej zalecają wymieniać co 3tys. mil (w Polsce przynajmniej 2-3razy rzadziej). Tu naprawdę wszystko jest… na chwilę. Tak właśnie napędzają gospodarkę. Ale co się dziwić, jeśli 4,75litrowa butla oleju Mobil GTX 10W/40 kosztuje…
25złotych. U nas tyle zapłacimy za litr!
Opony pewnie polecają wymieniać co rok, maksymalnie dwa lata. Auta wymieniają co 3lata. Samochody najczęściej bierze się w leasing (tu lizingować mogą osoby prywatne, a nie tylko firmy). Płaci się około 10% wartości auta lub wcale nie musowo wpłacać 1szej wpłaty. A później spłaca się co miesiąc około 1% wartości samochodu. A po 2-3latach auto oddaje się dilerowi i bierze nowe. W tym czasie nie musowo się martwić ani o to, że auto się popsuje (jest na gwarancji), ani o to, że się zużywa i traci na wartości (bo po 3latach wraca do dilera, więc nie musimy się martwić o jego sprzedaż, gdy nam się znudzi). I tak to się kręci, dzięki czemu większość aut poruszających się michigańskich drogach nie ma więcej niż 3lata.
Nie rozumiem do końca tego całego leasingu, gdyż to są naprawdę śmieszne koszty dla leasingobiorcy. Pracuje się około miesiąca na tzw. Duty (czyli pierwszą wpłatę, wynoszącą około 10% wartości auta), a
później już za jedno lub dwudniową pensję przeznaczaną na spłatę miesięcznej raty leasingu jeździ się nowiutkim autem klasy średniej wyższej. W sumie w 2lata spłaca się ok. 30% wartości auta. A po 2 lub 3latach można przedłużyć umowę lizingową dalej spłacając auto, albo je oddać i wziąć nowe. W Polsce 3letnie auto traci przynajmniej 50% swojej wartości, a tu diler próbuje później je sprzedać na wolnym rynku za przynajmniej 70% ceny nowego (skoro leasingobiorca spłaca jedynie 30%).
Zamotane, ale to chyba tajemnica tego, że w USA sprzedaje się co roku (a przynajmniej jeszcze kilka lat temu sprzedawało) tyle NOWYCH aut, ile w Polsce jeździło w owym czasie wszystkich samochodów – czyli 12milionów co roku! Ale teraz Polacy się wzbogacili, aut się namnożyło, a Amerykanie… A Amerykanie mają benzynę po 2,05zł/litr!;) - kalkulacja na dzień 24lipca 2008). Aktualną cenę benzyny w najbliższej mi stacji Speedway możecie sprawdzić TUTAJ
A więcej samochodowych ciekawostek z ulic Michigan znajdziecie TUTAJ
Ruchome chodniki - zmora amerykańskich dietetyków;) Amerykański porządek na parkingu;) Największa na świecie odlana opona. Jedna z codziennych zmór Amerykanów... Auta proszące o klienta Amerykańskie drogi
1. Ruchome chodniki na detroickim lotnisku – i jak tu nie być grubym w tym kraju?
2. Amerykańska prowizorka – dziurę najlepiej jest obłożyć pachołkami, niż naprawić. Do naprawy czegokolwiek w USA potrzebna jest cała ekipa z wieloma uprawnieniami, a nie jak w Polsce – „Pan złota rączka”;)
3. Największa na Świecie odlana opona. 25metrów wysokości, 12ton wagi. Idealna do przetaczania przez Mariusza Pudzianowskiego, skoro z oponą ciągnikową zawsze mu idzie tak łatwo;)
4. Jedna z codziennych zmór Amerykanów – ile centrów drożej, niż wczoraj? Przyleciałem tutaj 31marca 2008, było 3,29$, na widocznej fotce z 5maja jest 3,57$, a obecnie (26lipca) jest już 3,77$. A 1,5roku później w październiku 2009 jest 2,56$ czyli 1,92zł za litr).
5. Auta wręcz proszą, by je kupić, wynająć, wylizingować – zabrać od niedobrego dilera, który nimi nie jeździ;)
6. Amerykańskie drogi z bliska… Może i długie, wielopasmowe, betonowe, ale przede wszystkim… dziurawe!

poniedziałek, 14 lipca 2008

Detroit, Michigan.

Może teraz coś o miejscu, w którym się znalazłem po przybyciu do Stanów Zjednoczonych. To dość ważne, bo wszystkie moje spostrzeżenia odnośnie USA są i będą nacechowane tym, że przyszło mi żyć, mieszkać, uczyć się i pracować w jednym z najgorszych obecnie stanów USA. OK, powiedzmy prawdę – NAJGORSZYM! Dawniej Detroit i wszystkie przyległe do niego miasta były kolebką światowej motoryzacji, a Michigan był stanem, który dzięki kwitnącemu przemysłowi samochodowemu napędzał amerykańską gospodarkę i ciągnął USA w górę na drabinie dobrobytu światowego. Obecnie Michigan jest kulą u nogi tychże Stanów, czarną stroną Ameryki (czarną dosłownie i w przenośni…). Kto tylko może, przenosi się w miejsca, gdzie jest jeszcze praca (do stanów bliższych zachodniemu wybrzeżu USA), gdzie jest jeszcze dawna normalność Ameryki.
A co jest nienormalnego w Michigan? Masowe zwolnienia z fabryk samochodowych. Zamykanie ich wręcz z dnia na dzień! Idziesz rano do pracy, a fabryki nie ma! A wieczorem dowiesz się co najwyżej z telewizyjnych wiadomości, że jesteś tylko jednym z kilku tysięcy zwolnionych tego dnia z fabryki Chryslera, Chevroleta czy Forda. Kolejną straszną dla Michigan rzeczą było odebranie w ciągu ostatnich 2lat ponad miliona praw do ubezpieczenia zdrowotnego (w stanie, w którym jest tylko 10milionów mieszkańców!). Każdy pracownik zwolniony z dobrej firmy lub fabryki (z firmy fundującej ubezpieczenie całej rodzinie swojego pracownika) pozbawiał tym samym ubezpieczenia członków swojej rodziny. Co jeszcze jest nienormalnego? WIELKI exodus mieszkańców do innych stanów lub przynajmniej w głąb stanu, jak najdalej od Detroit. Rządy Czarnych (Afroamerykanów) w całym mieście Detroit, od Burmistrza począwszy, który, jak się z czasem okaże sprzeniewierzył miliony dolarów, a zamiast rządzić – wysyłał porno SMSy do swojej kochanki i który robił jeszcze kilkadziesiąt innych, sprzecznych z prawem rzeczy, a którego żona, jak wkrótce to udowodni prokuratura – zabiła striptizerkę wynajętą przez męża. Czarna jest prawie całą Rada Miasta, czarny jest szef policji, czarny (no to akurat nie dziwne…) jest najpotężniejszy klecha w mieście oraz wszyscy dyrektorzy niższych i najniższych szczebli mianowani przez „miasto”. Nawet kierownik wychodka musi być czarny! Jak wyglądają ich rządy, wkrótce opiszę. Ważne, że gdy już odwołano oskarżanego o kilkanaście przestępstw Kwame Kilpatricka, to dwaj kandydaci, którzy wystartowali w bój o jego fotel też mieli konflikt z prawem – jakieś tam sprawy skarbowe. Ale przez to, że zapewniają sobie nawzajem bezkarność – Biali są tu dyskryminowani w większości urzędów, zarówno jako pracownicy, jak i jako petenci. Czarny z władzą zawsze będzie robił kłopoty Białemu, bo jest to ich cicha zemsta za lata niewolnictwa. Chociaż w Detroit nie musi być ona nawet cicha. Murzyn z elektrowni czy wodociągów nie odetnie prądu ani wody Murzynowi z Detroit za to, że nie płaci on rachunków, więc ceny wszystkich mediów są w Michigan jedne z wyższych w USA, bo uczciwie płacący utrzymują całe „czarne” Detroit i „czarne” przedmieścia tego miasta.
Dlatego właśnie moje pierwsze wrażenie odnośnie USA było… negatywne. Moje drugie wrażenie było… negatywne. Trzecie, czwarte i piąte także było negatywne, póki nie pojechałem do Nowego Yorku. Ale o NY będzie zupełnie inna notka. Będzie cały rozdział. Wiele rozdziałów. Może cała reszta tego bloga…? Chciałbym…
Powracając do Michigan – Każdy stan w USA ma swoją bardzo dużą autonomię. Może wprowadzać odrębne prawo (kodeks karny, drogowy, itd.), przepisy, podatki (np. żywność w stanie Michigan jest zwolniona z opodatkowania, ale już gorąca pizza czy hamburger objęty jest 6% TAX-em). W innych stanach zapłacimy podatek za całą żywność. Podobnie różnie jest z wysokością tego podatku Sales TAX (różne stawki w różnych stanach, od 0% np. na Alasce, przez 4,3% w stanie NY (z wyjątkiem miasta Nowy York, gdzie stawka ta wynosi ponad 8%), po ponad 10% w np. Cook County, IL). W Michigan Sales TAX wynosi 6%. Jest nakładany na wszystko z wyjątkiem jedzenia, alkoholu, paliwa (i pewnie jeszcze kilku rzeczy, których jeszcze nie kupowałem). Amerykanie wiedzą, co dobre i na co nigdy nie powinno im zabraknąć pieniędzy przez jakieś tam głupie podatki – na benzynę i jedzenie i wódkę!:) W Polsce podobny podatek (VAT) wynosi 22%, więc wysokość podatków może się w USA podobać.
Michigan to także stan wielu jezior. Jak wielu? 11tysięcy jezior! Wody zajmują ponad 40% stanu, który w sumie ma 250tys. km2 powierzchni. Dla przypomnienia, Polska ma 312tys. km2, więc same Michigan jest prawie tak samo duże, jak cała nasza Rzeczpospolita. A całe USA są ponad 30x większe od Polski – to taka krótka dygresja dla tych, którzy na lekcjach geografii spali lub grali w karty;) Ludności jest tu niespełna 10milionów, i… ciągle ubywa.
Przez te wszystkie jeziora, lata są tu nieznośne, bo wilgotność panuje tak wielka, jak w lasach tropikalnych. 90% wilgotności i więcej. W lecie nie da się tutaj wysuszyć ubrań po praniu poprzez rozwieszenie ich na świeżym powietrzu. Po prawej stronie bloga znajdziecie aktualną sytuację pogodową w miejscu w którym mieszkam. Upały także subtropikalne. W końcu wszystko w USA musi być duże, większe, NAJWIĘKSZE, więc jeśli są upały, to także takie wręcz roztapiające człowieka.

Większość głównych dróg w Michigan
 i w samym mieście Detroit jest dziurawa jak ser szwajcarski – nie obrażając oczywiście sera. Już pierwszego dnia w USA, jadąc przez ponad 40mil z międzynarodowego lotniska w Detroit do domu w Sterling Heights prysnął w mojej świadomości mit o amerykańskich drogach i autostradach. Co prawda są długie, szerokie i jest ich setki tysięcy kilometrów, ale są tak słabej jakości, że… są po prostu darmowe. W innych stanach za przejazd prostymi i pozbawionymi dziur autostradami trzeba płacić, w Michigan podróżuje się po nich za darmo, ale za to na własne ryzyko!;) Chociaż jak się dowiedziałem od znajomych z Chicago, w stanie Illinois drogi są płatne, a jakośc ich jest jeszcze gorsza niż w Michigan!
Gdy pewnego deszczowego dnia zobaczyłem, że naprawa dróg polega tutaj na wlaniu szuflą gorącego asfaltu w dziurę pełną wody deszczowej, a w sklepach ogrodniczych zobaczyłem taki asfalt „instant”, którym każda gospodyni domowa może załatać dziury na podjeździe swojego domu łopatką służącą jej zazwyczaj do sadzenia kwiatów wiedziałem, że będzie śmiesznie i strasznie.
Na jednej z głównych ulic Detroit (Van Dyke), która w sumie ma kilkadziesiąt kilometrów długości, w strefie miejskiej Detroit nie można znaleźć żadnego fragmentu drogi, który byłby płaski. Jest dziura obok dziury, i łata na łacie. Łata z asfaltu, betonu, kamieni, czy gumy do żucia. Dlatego ok. 20% aut jeżdżących po Detroit ma popękane przednie szyby. W Polsce szklarze samochodowi nie nadążyliby z ich wymianą, ale w USA auto póki jedzie, hamuje, ma sprawne światła oraz aktualne tablice rejestracyjne, to spełnia wszystkie niezbędne warunki dopuszczenia do ruchu na drodze. Minął rok od napisania tej notki i… pewnie po przeczytaniu mojego bloga zabrali się za remont Van Dyke! Co lepsze, spadły ceny ropy z której wytwarza się asfalt, więc nawet położyli na Van Dyke śliczny asfaltowy „dywanik” (bo dawniej była na tej ulicy nawierzchnia betonowa, jak na większości amerykańskich ulic, dróg, autostrad i chodników).
Zimą, by amerykańscy kierowcy w ogóle ruszyli spod domów (mało kto tu zmienia opony na zimowe), na drogach sypie się tyle soli, że wkrótce cała ta spływająca z wiosennymi roztopami do wielkich michigańskich jezior sól spowoduje, że jeziora słodkowodne staną się słone i będą mogły zostać uznane za morza. W końcu i jeziora są tu tak wielkie, jak morza w niektórych rejonach świata. Jezioro Górne jest ponad 700 razy większe od naszego, polskiego, największego Śniardwy.
Oczywiście w każdym stanie USA można odnaleźć coś ładnego, pięknego, niepowtarzalnego, godnego poznania, pokazania innym, pochwalenia się tym przed światem. Gdzieś tam daleko na północy Michigan można napotkać nieskalane ludzką ręką dobra naturalne. Daleko od wszelkiego przemysłu, daleko od miejskiego pędu do przodu. Można tam podróżować po prostych drogach, po których nie prowadzi ciężarowy ruch tranzytowy ze wschodu Stanów na zachód, z jednego wybrzeża na drugie. Można pojechać na wyspę, na której nie ma ani jednego samochodu, a cały ruch odbywa się na rowerach. Można napotkać miejsca, w których przelicznik Czarnego/km2 jest wielokrotnie mniejszy niż średnia stanowa. Można doszukać się wielu dobrych rzeczy w samym mieście Detroit, w stanie Michigan oraz w całych USA, ale ja nie chcę się na siłę czegokolwiek doszukiwać! Chcę opisywać to, co jest codziennością miejsca w którym jestem. Piszę na bieżąco, świeże odczucia. Za jakiś czas do tego wszystkiego się przyzwyczaję, dziury w drogach nauczę się omijać, bezrobociem nie przejmować, do Czarnych mówić z odpowiednim akcentem „Yoo, Man!” krzyżując przy tym odpowiednio palce dłoni. Nauczę się do wszystkiego mieć dystans. Wtedy wszystko będzie wg. mnie OK, normalne.
Zbieram „baty” od znajomych (głównie od jednej znajomej…), którzy są tutaj od lat i mówią mi, że piszę o USA zbyt źle, zbyt stronniczo, zbyt subiektywnie, zbyt ogólnie, że przejaskrawiam. Że uogólniam, że nie widzę dobrych stron życia tutaj, że nie doceniam tego, co Ameryka może mi dać, co mogę w niej osiągnąć. Że często mijam się z rzeczywistością. Ale to jest moja rzeczywistość! To ja zauważam rzeczy, które Wy przegapiacie z racji tego, że od lat jest to Wasza codzienność, Wasza normalność, Wasz „porządek dzienny”.
A ja nie uciekłem do USA z kraju „trzeciego świata” w którym byłem szykanowany za moje poglądy politycznie lub religijne, by zachwycać się tym, że w USA mogę głosić moje myśli nie bojąc się więzienia lub śmierci. Nie uciekłem z kraju, w którym w sklepie na półkach był tylko chleb i ocet, by zachwycić się tym, że w Ameryce półki się od wszystkiego uginają. Nie jestem Chińczykiem, który uciekł do USA „za chlebem”, bo w mojej ojczyźnie szef wykorzystywał moją ciężką, 16godzinną pracę i płacił mi za nią 1dolara dziennie. Ja nie uciekłem ze wsi, w której jedyne co przez 30lat mojego życia widziałem, to była ubita polna droga i dwa razy dziennie przejeżdżający nią PKS. Ktokolwiek był w Europie Zachodniej, widział Amsterdam, Ateny, Barcelonę, Berlin, Kolonię, Lion, Londyn, Paryż, Pragę, Saloniki, itd. czy nawet w Europie Wschodniej – Lwów, Wilno, Ryga, Tallin, etc. ten się w USA nie zachłyśnie tym tutejszym „wielkim światem”. No, może… póki nie pojedzie do N.Y.
Cierpliwości! Wkrótce odsłonię dobre strony USA. Przecież nie mogę pisać, że jest pięknie, zapraszać tutaj znajomych, a później „świecić oczami” przed nimi, że wpakowali się w takie miejsce. Detroit 50lat temu miało prawie dwa miliony mieszkańców, było piątym pod względem wielkości miastem USA, przyjmowało wszystkie chętne do pracy ręce. 20lat temu miszkańcow Motor Town było jeszcze ponad 1milion, 8lat temu już tylko 951tys., obecnie mniej niż 870tys. Podobnie topnieje ludność stanu. Przecież w takim tempie nie ucieka się z miejsca, gdzie wszystko jest OK. www.census.gov – tu sprawdzicie aktualną populację USA i Świata (dnia 8.10.2009 w USA jest 307,652,510 ludzi, a na świecie 6,789,292,750 człowieków), a tutaj Ghost Cities of 2100 dowiecie się, że Detroit jest na liście miast, które, jeśli dalej tak będzie postępował ich rozpad i exodus ludności to do 2100 roku znikną z mapy. Artykuł jest z 6 listopada 2007, ale kolejny, z 5sierpnia nie brzmi lepiej…Forbes – umierające miasta USA.
Co się zatem w USA jakie do tej pory poznałem może podobać? Ceny! O nich będzie dużo na moim blogu. W niektóre może nawet trudno będzie Wam uwierzyć. Bo Polacy zarabiający ok. 2-3x mniej od Amerykanów muszą płacić 2x drożej za paliwo, 2x więcej za samochody, 2-3x więcej za domy, 2x więcej za prąd, 2x więcej za gaz, 2x więcej za puszkę Coli lub 2litrową butelkę tejże Coli! Godzinę pracy za durnowatą 2litrową butelkę Coli?! Tu na taką butelkę pracuję 4minuty. A na puszkę 54 sekundy…
A może komentatorzy niech pytają o interesujące ich sprawy i tematy, a ja postaram się na bieżąco odpowiadać?
 Detroit - Siedziba General Motors Skład Rady Miasta Detroit
Detroit Population Michigan Logo Auto - Prawie nówka;)
1. Detroit (widok z Kanady – Detroit graniczy, przez rzekę z kanadyjskim miastem Windsor).
2. Detroit (siedziba koncernu samochodowego General Motors).
3. Detroit (skład rady miasta w 8/9 składającej się z Afroamerykanów…).
4. Populacja Detroit – w 50lat ubyła połowa mieszkańców tego miasta.
5. Logo uniwersytetu w Michigan – jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Michigan.
6. Auto w takim stanie, w jakim znajduje się większość dróg w okolicach Detroit.