sobota, 30 sierpnia 2008

Prawo jazdy w USA...

Myślałem, że w USA wszystko jest łatwe. A przynajmniej łatwiejsze niż w Polsce. Że tu, dokumenty (szczególnie te niezbędne do prawnego funkcjonowania, takie jak Prawo Jazdy lub ID) zdobywa się łatwo i bez zbędnych kłopotów i formalności. Może i kiedyś tak było (przed zamachami 9/11). Może jeszcze przed rokiem było łatwiej (przepisy odnośnie wydawania prawa jazdy w stanie Michigan zaostrzyły się na początku 2008 roku). Może dla rodowitego obywatela USA to wszystko jest prostsze, niż dla napływowego rezydenta, no, ale bez przesady! Dawniej (nawet jeszcze w 2007 roku) można było sobie wyrobić (w stanie Michigan) prawo jazdy bez numerku SSN. Czyli każdy odwiedzający USA w celach turystycznych (czyli tak, jak robi to większość naszych Rodaków), komu po 1-3 miesiącach przedawniało się prawo do poruszania się samochodem na podstawie polskiego prawa jazdy, mógł sobie wyrobić amerykańskie Driver’s License. Teraz niestety procedura jest bardzo złożona. A dla mnie wydaje się wręcz… DEBILNA!
W USA obowiązują procedury. Gdy przyjeżdża karetka do kogoś, kto nie żyje już od kilku dni, to zgodnie z procedurą sprawdzą jego puls – ZERO! Jego temperaturę? 22 stC. I poddają go eletrowstrząsom, pomimo tego, że to trup, który psuje się od kilku dni, i efekty tego psucia się czuć już bardzo wyraźnie. Procedura wymaga właśnie takich zachowań i czynności, i tak też wszyscy ratownicy postępują, by nikt nie zarzucił im zaniedbania swoich obowiązków. Podobnie urzędnicy we wszystkich amerykańskich instytucjach. Ludzie pracujący w urzędach są jedynie przedłużeniem komputera. Takim rozszerzeniem peryferyjnym, jak myszka lub klawiatura. To jedynie urządzenie wejścia – wyjścia informacji. Jeśli w odpowiednią rubrykę taka osoba nie wpisze odpowiednich danych, z jedynie uznanych proceduralnie dokumentów, to dalej nie ruszy nawet, gdyby była ciągnięta przez wielkiego TIRa lub Mariusza Pudzianowskiego. Oznacza to, że jeśli legalności mojego pobytu w USA nie stwierdzę moim numerem SSN wypisanym na oryginalnej karcie SSN, drukiem W-2 lub SSA-1099, albo książeczką wojskową USA, ale przyniosę jakieś pismo urzędowe, w którym ów numer się znajduje czarno na białym to i tak nie przekonam pani z okienka, że mam prawdziwy numer SSN. Bo dla niej wcale nie jest oczywiste, że skoro mam dokument, do otrzymania którego SSN był niezbędny – np. Zieloną Kartę, i muszę mieć SSN, by móc mieć tę Zieloną Kartę – to ona po prostu nie ma o tym pojęcia! Przekładając to na polskie realia, to coś takiego, jakby musiała zaznaczyć w komputerze, czy mam zdaną maturę, a ja zapomniałbym mojego świadectwa maturalnego, ale zamiast tego wylegitymowałbym się dyplomem ukończenia wyższej uczelni, a pani nie wiedziała, czy ma zaznaczyć, że mam maturę. Ja pokazuję Pani, że mam dyplom ukończenia Politechniki, że jestem inżynierem, że przecież nie mogę pójść na studia bez matury – a ona – pokaż świadectwo maturalne, bo tak mi nakazuje komputer, bo ja nie wiem, co to dyplom ukończenia uczelni wyższej, bo sama ukończyłam tylko przedszkole. Koniec kropka.
Tak więc niezbędną kartkę z moim numerem SSN oczywiście miałem. – OK.
Świadectwo legalności mojego pobytu w USA można stwierdzić: aktem urodzenia w USA, amerykańskim paszportem, Zieloną Kartą, świadectwem obywatelstwa, świadectwem naturalizacji, itp. – ja pokazałem moją Zieloną Kartę – OK.
Moją tożsamość można stwierdzić za pomocą przynajmniej dwóch dokumentów: polskim prawem jazdy (najczęściej trzeba je tłumaczyć, albo najlepiej już w Polsce wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy, na którym można jeździć w USA) kobieta wykazała się dobrą wolą i chciała dostrzec, że na przedniej stronie polskiego prawa jazdy przebiegają różowe napisy we wszystkich unijnych językach, że jest to Prawo Jazdy, Driver License, itd; – OK

No i zaczyna się kuriozum -
 dowód mojego zamieszkiwania w stanie Michigan. Najważniejsze są… rachunki wystawione na mnie. Przybyłem zaledwie kilka dni wcześniej, mieszkam za darmo w domu mojej matki, a oni chcą, bym przedstawił jakiś rachunek wystawiony na siebie, np. za wodę, za gaz, za telefon, za internet. Jak nie rachunki, to ratę kredytową za cokolwiek – np. że spłacam samochód. To może chociaż list z banku, że posiadam u nich konto i przynajmniej jeden „wyciąg” wysłany na mój michigański adres. Korespondencja lub cenzurka ze szkoły wysłana na mój adres. Ichni PIT lub inny dowód opłacania tu podatków stanowych lub federalnych. Polisa zdrowotna, polisa na życie lub polisa samochodowa wystawiona na moje nazwisko i adres. Itp.
Pokazuję kobiecie i tłumaczę jak krowie na pastwisku, że otrzymałem już pięć ważnych listów od urzędów imigracyjnych USA wystawionych na moje nazwisko i wysłanych na mój michigański adres. Jest to list z U.S. Citizenship & Immigration Services, w którym przysłali mi moją zieloną kartę, jest to list z Departamentu of Homeland Security z notą powitalną w USA, oraz list z dupy Maryny, w którym otrzymałem moją Social Security Card. Wszędzie widnieje moje imię, nazwisko oraz michigański adres. No, sorry, ale tych urzędów nie ma na liście.
No KURWA MAĆ! To ja kilka dni po przyjeździe do USA mam mieć już wystawione na siebie kilka rachunków za media, kilka wyciągów z konta w banku, w którym nigdy przedtem nie byłem, mam mieć udokumentowane trzy lata nauki w szkole, z której otrzymywałem listy z ocenami?! Chcę zdobyć dokument niezbędny do życia, pracowania, dojazdu do szkoły, a tu muszę mieć jakieś debilne i nieosiągalne dla nowoprzybyłego obywatela świstki papieru. Mam polski paszport, amerykańską wizę, zieloną kartę, SSN, polskie prawo jazdy, polski dowód osobisty, a nie mam rachunku na 10$ za 100 kWh zużytego prądu i dupa z tego wszystkiego? Mogłem sam sobie w domu na drukarce wydrukować rachunek za skoszenie trawy przed domem i pewnie by to wystarczyło.
Nie wiem, jakie problemy mają obcokrajowcy z wyrobieniem sobie prawa jazdy w Polsce. Ale myślę, że jeśli mają kartę stałego pobytu, to jak tylko zdadzą jakimś cudem niezbędny test teoretyczny i jeszcze większym cudem egzamin praktyczny, to nikt im nie utrudnia życia. Tu myślę, że z papierami będzie o wiele większy problem, niż z egzaminami.
I na czym stanęliśmy? Na najbardziej kuriozalnej sprawie – miejsce mojego zamieszkania w USA. Tu nie trzeba się meldować, więc jedynym dowodem zamieszkania są… rachunki. Wynajmujemy mieszkanie, następnego dnia możemy, a nawet powinniśmy wszystko przepisać na siebie. Wszystkie czynsze, opłaty za gaz, prąd, telefon – to jest dowodem naszego zamieszkiwania pod adresem, którym się posługujemy. Ewentualnie może być wyciąg z banku. Więc skoro przybyliśmy do USA dopiero co, nic na siebie nie mamy, bo mieszkamy u rodziny, a konta w banku jeszcze nie założyliśmy, a jak nawet, to pierwszy wyciąg przyjdzie dopiero po 20-stym, to jesteśmy uziemieni na miesiąc, bo nie udowodnimy, gdzie mieszkamy. I tak oto wygląda wolność i swoboda w USA. Nie musisz się meldować, ale przez to tak naprawdę nie istniejesz dla komputerów Secretary od State.
Gdy przyszedł mi wyciąg z banku, że mam tam konto, oszczędności, kartę kredytową, oraz gdy przedstawiłem list ze szkoły oraz certyfikat z owej szkoły, że ukończyłem „English as a Second Language” – mogłem jechać do Secretary of State, by może wreszcie wyrobić sobie to pieruńskie prawo jazdy. Uff, trafiłem na białą panią, co oznacza, że może zrozumie moje położenie. I zrozumiała. Dostałem test do ręki, dowolną ilość czasu na jego rozwiązanie. Test oczywiście dostępny był po polsku i wszystkich innych językach, więc don’t worry imigranci. Zrobiłem 5 błędów, więc oczywiście… zdałem. Mogłem zrobić 10, w 40 pytaniach. Skoro w USA prowadzą auta różni Bangla, którzy samochód widzieli w swoich krajach jedynie na obrazkach, a całe życie poruszali się co najwyżej na krowie lub osiołku, więc co dopiero ja. Popłynąłem na pytaniach typu: Kierowca prowadzący auto ocenia sytuację na drodze, na którą może zareagować w 4, 8 czy 12 sekund, albo kiedy możemy przy wyprzedzaniu schować się przed wyprzedzany pojazd – gdy zatrąbimy przy jego wyprzedzaniu, gdy wyminiemy go ponad 15 metrów, czy gdy zobaczymy obydwa jego światła we wstecznym lusterku?;) Nie chciałem przesadzać i robić zdjęć pytań, ale niektóre naprawdę były kuriozalne.
Po zdanym egzaminie teoretycznym (kosztuje 1 cent, czyli zdaje się go za darmo), dostałem listę numerów telefonów szkół jazdy lub prywatnych egzaminatorów, którzy mogą mnie przetestować na Road Teście. Zadzwoniłem i umówiłem się na dzień później. Można jechać swoim autem, albo jej (była to kobieta!;) Jeśli swoim, to trzeba mieć oczywiście dowód rejestracyjny, ubezpieczenie, oraz auto powinno być sprawne, bo sprawdzenie jego sprawności w wyniku wątpliwości kosztowałoby 25$. Test kosztuje 40$. A reszta procedury papierkowej w urzędzie dodatkowe 25$. A jeśli własnego auta nie mamy, to za 35$ wynajmujemy auto egzaminatora (w tym przypadku byłby to 2,5tonowy PickUp Ford F150!)
Na początku „plac”. Podjechać do przodu i stanąć na białej linii na asfalcie możliwie blisko zderzakiem. Wycofać tyłem do garażu – po słupkach, po ścianach bocznych, byle zmieścić się w „światło” garażu;) Zrobić kopertę. Zrobiłem kopertę tak, że pół auta wystawało – w końcu to wielka Toyota, a nie mała Corsa, ale oczywiście… wszystko OK. Później pani poprowadziła mnie 10mil po moich najbliższych okolicach i wszystko zdane.
Dziwnie się człowiek czuje, gdy na egzaminie świeci się czerwone światło na skrzyżowaniu, my oczywiście możemy na nim skręcić. Zapytałem uprzejmie czy mogę, pani uprzejmie odpowiedziała, że tak, i wio.
I ponowna wizyta w secretary i… KURWA! To jest państwo DEBILI! Przegięli na pełnej linii! Są po prostu popierdoleni na MAXA! Nie mam słów na głupotę ich administracji publicznej. Byłem tam dzień wcześniej. Przyjmowała mnie ruda pani. Wszystko było OK, więc wydała mi test teoretyczny, który wypełniłem, zdałem. Dała mi więc zaświadczenie, że mam prawo robić sobie test z jazdy. Zrobiłem test z jazdy. Po jego pozytywnym zaliczeniu dostałem piękny certyfikat, że mogą mi wreszcie wydać to pieprzone prawo jazdy. Wracam z nim szczęśliwy do Secretary of State, a tu mi popieprzona inna baba z okienka mówi, że mi ważność wizy wygasła. JAKA KURWA WIZA? Mam zieloną kartę! Teraz wizę mam w dupie. Małpo durna – czemu tak utrudniacie ludziom życie? Nie utrudniamy, takie są przepisy. Ale zobacz, tu na wizie wydanej w ambasadzie USA w Warszawie, amerykański urzędnik Imigracyjny w dniu w którym przyleciałem do USA przybił pieczątkę, która wydłuża ważność wizy o rok. Do czasu otrzymania zielonej karty. – Ale ja nie wiem, co znaczy ta pieczątka. Przefaksowałam twoje dokumenty do Lansing (stolica stanu). Czekaj na telefon, OK? Tak kurwa, wszystko OK.
Gdyby to była Polska, to żadnej takiej sprawy nie pozostawiałem w takim stanie. Pogoniłbym babę do szefa, niech ten przyjdzie, bo mi się nie chce z nią nawet gadać. Przyszedłby szef, popatrzył, posłuchał, pocmoktał, poudawał mądrego i musiał się zgodzić na moją argumentację. I kazałby swojej podwładnej miło się obejść z panem Danielem. Ale tu… tu wszystko jest GŁUPIE. Jej szef jest równie głupi, z tą różnicą, że zarabia trochę więcej.
Talibowie nie będą potrzebowali prawa jazdy, by wjechać ciężarówką pełną materiałów wybuchowych do jakiegoś innego WTC czy Oklahoma City.
Do ludzi z innych stanów USA. Nie piszcie mi zaraz, że to u Was wygląda inaczej. Wiem, że inaczej! W stanie Nowy York zdobywa się punkty. Za każdy dokument jest inna ilość punktów. Możesz się wylegitymować kartą rowerową za 1punkt albo paszportem za 3punkty. Czymkolwiek, by w sumie zebrać 6punktów określających Twoją tożsamość. Jakie dokumenty potrzeba w stanie Michigan, znajdziecie Tutaj.
Baa.. jeszcze lepsza farsa jest z wiarygodnością kredytową. Jeśli jesteśmy „starej daty” i po prostu boimy się „plastikowego pieniądza”, czyli kart kredytowych, płatniczych, debetowych, czeków, itp. A jeszcze bardziej boimy się kredytów, to… w systemie bankowym USA po prostu nie istniejemy! Jeśli wszystko, co mamy, kupiliśmy za gotówkę, to możemy mieć kłopot z kupieniem telefonu, bo operator nie może sprawdzić, czy nie mamy zadłużenia w jakimś banku ze spłatą rat za dom, samochód, meble czy telewizor. A skoro nie ma nas w komputerze, w którym oni sprawdzają wiarygodność kredytową, to nie ma nas wcale!
Baa II… kilka dni temu matka wykupywała sobie ubezpieczenie zdrowotne. Agent przyszedł do domu, skroił ofertę wprost dla klientki i… gdy przyszło płacić pierwszą składkę okazało się, że musi być czek. Czek lub numer karty kredytowej. Żadna inna forma płatności nie wchodzi w rachubę.
- Jak nie to nie, straciłeś klientkę – powiedziała miło matka do agenta.
Ten zaczął wydzwaniać po swoich kolegach agentach, zwierzchnikach, szefach i wreszcie któryś powiedział, że mogą wysłać pocztą dokumenty i rachunek i będzie go można opłacić, tylko, że ubezpieczenie nie będzie działać od chwili podpisania, a dopiero od otrzymania listu i wpłynięcia pieniędzy na konto.
Dlatego właśnie większość sklepów typu market, itp. prowadzą działalność bankową pod nazwą Money Order. To takie coś, jak w Polsce okienka opłat za gaz, telefon, itp. za 99gr, czy 2,50zł za jeden opłacony u nich rachunek. Idziemy do sklepu, chcemy taki niby czek na odpowiednią sumę (np. 22$, bo tyle mamy zapłacić za wodę), sklep nam taki czek drukuje czasami za darmo (np. Kroger w Dearborn) czy za 19, 25, lub 50centów, płacimy te 22,19$ lub 22,25$, podajemy nasze dane i dane odbiorcy czeku, albo dostajemy go „gołego” i w domu wypisujemy na owym czeku, kto go wystawia, (czyli my) no i z jakiej racji (opłata za wodę za miesiąc maj) – i taki czek wysyłamy pocztą na adres odbiorcy. Tak trudne i skomplikowane jest życie XX wiecznego konsumenta w XXI wieku;)
  
1. Niezbędnik każdego Amerykanina – prawo jazdy. W okolicach Detroit (czyli w kolebce światowej motoryzacji) prawie nie istnieje komunikacja miejska (autobusy podmiejskie, metro, taksówki, itp), więc człowiek bez prawa jazdy i bez samochodu po prostu… nie ma racji bytu! Nieletni (czyli ci, którzy nie ukończyli 21 lat) mają swoje prawo jazdy w orientacji pionowej, by nikt się nie pomylił i nie sprzedał takiemu komuś alkoholu!
2. Tył prawa jazdy w którym zaznaczamy, jakie organy przekazujemy do transplantacji, gdy zginiemy w jakimś wypadku. Wszystkie organy, czy tylko kości, oczy czy inne organy. Ja oddałem potrzebujących tylko mojego członka…;)
3. Tyle papierów trzeba przynieść do Sekretariatu Stanu (czyli tam, gdzie wydają prawa jazdy), by uzyskać ten kawałek plastiku upoważniający do poruszania się po drogach Stanów Zjednoczonych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw po sobie ślad...